Manuel Garcia Lopez
Milion kroków na Camino de Santiago
Biada artystom, na których nikt nie pluje
Lope de Vega
Zaciągnij zasłony w oknach, wyłącz telefon, zapomnij o szefie bydlaku, niezapłaconym rachunku czy nierzetelnym kontrahencie i napełnij swój kielich czerwonym winem – najlepiej hiszpańskim z Rioja. Zapomnij o bólu głowy i chorobie, głośnym sąsiedzie. Wybacz oschłemu personelowi w sklepie i chamom na drodze, bo nie wiedzą, co czynią. Wyślij dzieci do teściowej, porzuć sprawy niedokończone i… spełnij swe marzenia, idąc ze mną, Drogi Czytelniku, do magicznego świata zwanego El Camino de Santiago, a ja już tak Cię przez ten świat przeciągnę, że będziesz wracać do tej książki wielokrotnie, za każdym razem odkrywając coś nowego.
Buen camino.
***
Za siedmioma kłamstwami, za siedmioma podłościami było sobie El Camino de Santiago…
Mogłem tym wstępem rozpocząć moją opowieść, ale postanowiłem inaczej, żeby nie posądzono mnie o plagiat. W końcu gęś ze mnie żadna i język swój mam...
***
Tutaj mój szlak, bardzo gęsto oznaczony czerwonymi tyczkami, schodził w prawo z asfaltu i prowadził na kamienistą przełęcz niezbyt stromym, trawiastym terenem, gdzie pojawiły się pierwsze płaty śniegu. Zanim doszedłem do przełęczy, znalazłem kałużę. Woda w niej nie wyglądała na zbyt czystą, ale w moim stanie nie było to dla mnie najbardziej istotne. Ukląkłem na zabłoconej ziemi i zacząłem łapczywie pić. Zamuliłem przy tym kompletnie kałużę, ale było mi wszystko jedno, bo potworne pragnienie targało moimi wnętrznościami. W pewnym momencie ręka, którą się podpierałem, pośliznęła się po błocie i wpadłem twarzą w muł kałuży. Zachłysnąłem się wodą i w panice obróciłem się na bok ostatkiem sił. Wylądowałem w brei, a woda wlała mi się natychmiast w każdy zakamarek ubrania. Tak się zemściło na mnie niezdjęcie plecaka, zanim uklęknąłem na ziemi. Zsunął mi się po plecach na głowę, kiedy się pochylałem, i jego ciężar po prostu wtłoczył mi twarz w wodę i muł. Głębokość około dziesięciu centymetrów całkowicie wystarczała, bym się utopił, gdybym był bardziej wyczerpany. Tymczasem wiatr nie odpuszczał, a ja teraz byłem mokry od pasa w górę i nie miałem się w co przebrać.
***
Otworzyły się drzwi i wszedł Kim, a za nim Song, jego towarzyszka. Ależ fajna była z niej laska! Kim potoczył błędno-nieprzytomnym wzrokiem zaszczutego zwierzęcia po sali barowej i dostrzegł mnie, po czym cisnął z widoczną na twarzy odrazą swój plecak mutant na podłogę pośrodku baru, aż zajęczały wszystkie doczepione przydatki. Widać było, że nie żywi do niego sympatii, a raczej wręcz go nienawidzi. Wyglądał okropnie (to znaczy Kim, nie plecak, choć plecak też nie był w najlepszej kondycji). Poczułem pewną satysfakcję, taką normalną ludzką, że nie wyglądam tu najgorzej. Przewaga stanu Kima nad moim polegała na tym, że Kim nie miał dziur w odzieniu, ale za to był cały uwalany błotem i grubo oblepiony zgniłymi liśćmi, straszliwie spocony i czerwony na twarzy, do tego ciekło mu z nosa. Był prawie tak samo mokry jak ja. Song za to zupełnie niezmęczona, czysta i uśmiechnięta z nieco tylko ubłoconymi butami. Ale ona miała mały plecak i trzydzieści lat mniej. Podejrzewałem, że Kim niesie w swoim plecaku sporo jej rzeczy. Podeszli do mojego stolika i Kim zwalił się na krzesło. Song podała mi dłoń na powitanie, ale ja jej swojej nie podałem, bo moja była jeszcze nieźle zdrętwiała i bałem się, że mi ją oderwie, potrząsając nią. Powiedziałem jej, że mnie ta ręka boli.
***
Jeszcze więcej przeczytacie na Facebooku na profilu Milion kroków na Camino de Santiago.
Wersja drukowana dostępna będzie już wkrótce!
Autor: Manuel Garcia Lopez | Dodano: 26.08.2019 | Ostatnia zmiana: 26.08.2019