Camino de Santiago

Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

01/2015
Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

Wiola :: 28.01.2015 18:27
O pielgrzymiej wspólnocie...

Hospital de Orbigo – Santa Catalina de Somoza 25 km

Obudziłam się w wyśmienitym nastroju i pełna entuzjazmu czekałam na to co przyniesie mi nowy dzień. Szybka poranna toaleta, pyszne śniadanie przygotowane przez hospitalero i w drogę. Już od rana dzień zapowiadał się słonecznie. Za Hospital de Orbigo droga ma dwa warianty: wzdłuż lokalnej szosy albo przez niewielkie wzniesienia i małe wioski. Wybrałam oczywiście drugą opcję – byle jak najwięcej przyrody, zieleni, ciszy… Czasem polna, czasem szutrowa droga, otaczająca mnie natura, przyjaźni pielgrzymi – serce szalało z radości, to był zupełnie inny świat…

„Jest inny świat, tak wiem gdzieś tu,

Nie za lasami tam, po prostu on jest tu,

I czuję płonie światło tuż obok nas…”

Antonina Krzysztoń "Inny świat"

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Minęłam Villares de Orbigo oraz następną wioskę i zatrzymałam się na mały odpoczynek w cieniu drzewa przy pięknej złocistej drodze. Akurat przechodziła obok mnie dziewczyna z Niemiec (niestety nie pamiętam jej imienia), ileż było troski w jej pytaniu czy wszystko ok. To jest to, niesamowite wyczulenie na drugiego człowieka, na jego potrzeby czy ewentualne problemy, bo drugi człowiek staje się po prostu ważny. No właśnie – na Camino każdy jest po prostu człowiekiem; nie lekarzem, adwokatem, sprzątaczką czy bezrobotnym, o nie… jesteś po prostu człowiekiem. Tylko tyle i aż tyle. Ktoś kogo „świat” często postrzega przez pryzmat wykształcenia, stanowiska, zasobności portfela, tutaj jest ważny po prostu jako Człowiek, Współpielgrzym, Towarzysz Drogi. I tylko to się liczy.

Camino bardzo szybko i skutecznie odziera nas z fałszywego wyobrażenia o sobie… o innych… i nawet nie spostrzegamy, kiedy sercem zaczynamy dotykać istoty tego co ważne w nas i w drugim człowieku. I w którymś momencie odkrywamy (albo po prostu przypominamy sobie), że najważniejsza jest Miłość. Brzmi górnolotnie, a jest to takie proste… Miłość – do Boga, ludzi, świata… Camino tętni Miłością!!! Drobne gesty życzliwości, zainteresowania, bezinteresownej pomocy, zwykłego uśmiechu do drugiego człowieka. Tak, to jest to smiley

 

Na horyzoncie pojawiły się góry, robiło się coraz bardziej cudnie. Już niedługo poczuję ten dreszczyk górskiej wędrówki, mozolnego zdobywania wysokości…

 

A tymczasem tuż, tuż była Astorga. Wchodząc do miasta natknęłam się na jakiś targ, „utonęłam” wśród kramów, stoisk, rzeczy i ludzi, których było więcej niż powietrza do oddychania. Brrr, na szczęście szybko wybrnęłam z tej plątaniny. Trochę pokręciłam się po mieście, Katedra oczywiście zamknięta, Pałac Gaudiego, kilka chwil na spróbowanie słynnej astorgijskiej czekolady i… czym prędzej uciekłam za miasto, by móc odetchnąć pełną piersią.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W pewnym momencie mijałam krzyż poświęcony pamięci pielgrzyma, który zmarł w trakcie swojej wędrówki. Przy takich krzyżach zatrzymuje się wielu pielgrzymów na chwilę modlitwy, zadumy… To też jest wyraz pielgrzymiej wspólnoty…

 

 

 

Zatrzymałam się w miejscowości Santa Catalina de Somoza w alberdze Hospederia San Blas.

 A tam… Piotr, choć wcale się nie umawialiśmy i poznana rano Niemka. Wieczorem można było zamówić menu del peregrino w barze albergi, z czego większość chętnie skorzystała. Wspaniałe to było – w ruch poszły stoliki, krzesła i powstał z tego jeden, długi pielgrzymi stół. Atmosfera radości po kolejnym dobrym dniu. Ktoś ochoczo ustąpił miejsca, by obok mnie mógł usiąść Piotr (skoro jesteśmy rodakami), ktoś inny cierpliwie tłumaczył jakiś składnik menu nad którym się zastanawiałam, przyjazne rozmowy, uśmiechy… Piękna pielgrzymia wspólnota. Tej radości pielgrzymiej wspólnoty miałam już doświadczać codziennie, w różnych formach i na różne sposoby. To było bardzo budujące, kiedy w każdym spotkaniu, każdym „Buen Camino”, każdym drobnym geście, czuło się ogrom życzliwości. I o ile wczoraj dopiero zaczynałam zachwycać się tą niesamowitą atmosferą serdeczności, to dzisiaj już całym sercem, całą sobą czułam się częścią tej Wspólnoty Ludzi Wędrujących…

 


Dodaj komentarz »

Wiola :: 25.01.2015 11:35
O tym, że włos z głowy nam nie spadnie...

La Virgen del Camino – Hospital de Orbigo 28 km

O ile wczoraj droga sama w sobie zbytnio mnie nie zachwyciła (spacer przez Leon), o tyle dzisiaj było już zupełnie inaczej. Wstałam wcześnie i jeszcze nieświadoma pielgrzymich zwyczajów cichutko (a przynajmniej starałam się by to było cichutko) spakowałam się w sali w większości jeszcze pogrążonej we śnie. Dopiero gdy na korytarzu zobaczyłam pielgrzymów upychających swoje plecaki… Ups blush To była pierwsza bardzo cenna nauka caminowej miłości bliźniego… Ci, którzy wstawali najwcześniej, zazwyczaj wynosili swoje rzeczy na korytarz i tam dopiero dokonywali porannego spakowania, by nie zakłócać spokoju wciąż jeszcze śpiącej większości.

Gdy już wychodziłam z albergi moją uwagę zwrócił pewien chłopak, widać było, że chodzenie przysparza mu trochę bólu. Zastanawiałam się skąd wyruszył i co mu się stało, nie przeczuwając nawet, że niedługo spotkamy się ponownie. Więcej nawet, że to kolejny Polak na caminowej drodze… Ale o tym później.

Albergę opuściłam po 6 i z radością wkroczyłam w rześki nastający powoli dzień. Powitał mnie śpiew ptaków, co od rana nastroiło mnie bardzo pozytywnie. Przede mną był dystans 10 km do następnej miejscowości, mówiąc prościej – do pierwszego baru. Jakoś wczoraj nie pomyślałam, by kupić coś na śniadanie, rano też było mi tak bardzo śpieszno by wreszcie wyruszyć, że nawet nie rozejrzałam się za gorącym kubkiem aromatycznego napoju. A teraz zastanawiałam się jak przejść taki odcinek przede wszystkim bez porannej kawy i przy okazji o pustym żołądku. Ale Pan Bóg bardzo szybko dał mi odpowiedź. Pielgrzym, który szedł kilkadziesiąt metrów przede mną przystanął, zdjął plecak, wyjął paczkę ciastek i gdy go mijałam po prostu mnie poczęstował. Kolejny „cud” na moim Camino, a przecież właściwie dopiero je zaczynam. Przypomniał mi się fragment z Ewangelii, kiedy Jezus mówił o tym, że Bóg żywi rzesze ptaków, a przecież jesteśmy ważniejsi niż wiele wróbli, że włos z głowy nam nie spadnie… I już z samego rana miałam swoją dzisiejszą lekcję… Bynajmniej nie chodziło tu wcale o ciastko, ale o coś wiele, wiele głębszego. Camino uczy zaufania, w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. I jeszcze nie raz miałam się o tym przekonać.

 

Niedługo potem szlak się rozwidlał. Skręciłam w drogę prowadzącą do Villar de Mazarife, wolałam wybrać właśnie tę przez pola niż alternatywny wariant wzdłuż ruchliwej drogi. Po wczorajszej miejskiej wędrówce chciałam jak najdalej uciec od cywilizacji i zanurzyć się w przyrodzie.

To był przyjemny spacer, wokół pola, łąki. Szłam i szłam, ale właściwie od kilku kilometrów nie widziałam żadnego pielgrzyma na horyzoncie. Żółtej strzałki też już od dłuższego czasu nie było. Zrobiło mi trochę dziwnie, zdecydowanie jeszcze nie oswoiłam się z Camino. Mijając miejscowość Chocos de Adelo u miejscowych upewniłam się, że zmierzam właściwą drogą. Za jakieś dwa kilometry ujrzałam wreszcie kolejne żółte strzałki kierujące do… baru w Chocos de Abajo. Nareszcie, najważniejsze że jest żółta strzałka, a bar też się przydał. Cafe con leche smakowało wybornie, do tego bocadillos i z werwą ruszyłam dalej.

 

W Villar de Mazarife nie zatrzymywałam się, wiedziałam od właściciela wcześniejszego baru, że w następnej miejscowości Villavante też jest alberga i tam wstępnie postanowiłam nocować. Droga była cudowna, wokół przestrzenie pól (z odpowiednim węzłem nawadniającym), niemalże „piękny” rechot żab stawał się muzyką dla ucha. Szłam radośnie, wesoło sobie podśpiewując. Zresztą od tego dnia nuciłam sobie bardzo często, niejednokrotnie nawet na głos jeśli tylko w zasięgu słuchu nie było innych pielgrzymów. Pogoda też była idealna, „chodzące” po niebie chmury nie pozwalały by zbyt uciążliwie grzało słońce i do tego cudny, lekki wietrzyk.

„W lekkim powiewie przychodzisz do mnie Panie…”

 

 

Droga była tak przyjemna, że po dotarciu do Villavante postanowiłam jednak iść dalej. Po dwudziestu kilku kilometrach marszu nogi, a zwłaszcza stopy usilnie domagały się odpoczynku dłuższego niż kilkanaście minut. Ale do Hospital de Orbigo pozostało już tylko kilka km, równym spokojnym krokiem powinnam dać radę. Mimo, że dosięgało mnie już zmęczenie, wcale nie chciałam, by ten dzień już się skończył. Droga sama w sobie była radością…

 

 

 

Do Hospital de Orbigo wchodzi się przez piękny średniowieczny most. Zabawiłam tam dłuższą chwilę, pozwalając wyobraźni rozwinąć skrzydła. I oto już widziałam średniowiecznych pątników, utrudzonych, często pewnie bosych, którzy z wielkim zapałem wędrowali tą samą drogą… Albo rycerzy, którzy według legendy na tym właśnie moście toczyli pojedynki z mężnym Don Suero…

 

Ale czas wrócić do rzeczywistości. Zatrzymałam się w alberdze San Miguel, sympatyczne miejsce, hospitalero więcej niż sympatyczny, z dobrym słowem dla każdego pielgrzyma, nawet próbował trochę mówić po polsku. Trochę pożartowaliśmy, krótka lekcja języka polskiego, że „tak” nie znaczy „thank you” i udałam się do dormitorium (czyli sypialni). Tutaj po raz pierwszy zetknęłam się z osławionymi „małżeńskimi” łóżkami surprise Niby nic takiego, po dwa łóżka zsunięte obok siebie razem, pewnie po to by zmieściło się jak najwięcej łóżek, ale raczej nie służy to komfortowi, jakby nie patrzeć, z reguły obcych sobie ludzi. Gdy wróciłam po prysznicu, łóżko obok mnie miało już swojego lokatora. Jakież było moje zdziwienie, gdy na moje „I’m from Poland” usłyszałam „Polka, jak miło”. To był właśnie Piotr - chłopak, na którego natknęłam się rano wychodząc z albergi w La Virgen del Camino. Jak się okazało miał nadwyrężone mięśnie czy ścięgna i mimo ogromnego bólu przeszedł wcale nie krótki odcinek drogi. A lokatorem łóżka nieopodal okazał się… chłopak od porannego ciastka, Norman z Węgier :) I jak tu nie wierzyć w "cuda" na Camino? Mimo kilku alberg do wyboru, znaleźliśmy się w tym samym miejscu :) Postanowiliśmy więc we trójkę, że kolację przygotujemy wspólnie i po zasłużonym odpoczynku udaliśmy się na zakupy. Makaron, kiełbasa, papryka, cebula, pomidory w sosie, wino i już można było gotować. Smakowało wybornie :) Zaprosiliśmy hospitalero oraz Mauricio z Salwadoru, później dołączyła do nas jeszcze Putri z Indonezji. Było bardzo sympatycznie. Wspólne gotowanie, wspólna kolacja, wspólne rozmowy - tu właśnie po raz pierwszy doświadczyłam radości pielgrzymiej wspólnoty. Potem jeszcze zanim zmorzył nas sen, urządziliśmy sobie „krótkie wieczorne Polaków rozmowy”. Miło jest spotkać rodaka na tej Drodze Ludzi z Całego Świata smiley


Dodaj komentarz »

Wiola :: 23.01.2015 19:24
O pierwszych "cudach", zachwytach i nie tylko...

Leon – La Virgen del Camino 9 km

Do Leon dojechałyśmy o 4.40 rano - ciemno, głucho… Doszłyśmy do pierwszej ulicy, pierwsze Buen Camino i serdecznie się pożegnałyśmy. Klaudia na ten dzień planowała długi odcinek i od razu ruszyła w drogę, ja udałam się na dworzec kolejowy by w spokoju poczekać na pierwszy brzask. Tylko, że była niedziela i dworzec był jeszcze zamknięty. Nie uśmiechało mi się iść po ciemku przez obce miasto, więc czekałam pod drzwiami, na szczęście niedługo, aż dworzec zostanie otwarty. Gdy niebo nieśmiało zaczęło przybierać inny kolor, ruszyłam w stronę centrum.

 

 „Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę, Ty tylko mnie poprowadź, Panie mój.”

 

Było dopiero po 6, bazylika San Isidoro zamknięta, Katedra Santa Maria de Regla też zamknięta. I zamiast wyciągnąć przewodnik, to tak sobie ubzdurałam, że koło katedry powinna być albergue. Musiałam przecież kupić paszport pielgrzyma. A tu albergi ani widu ani słychu… Zapytałam ekipę sprzątającą, panowie jednak nie byli zbytnio zorientowani, ale zaraz zaczepili przechodzącego obok młodego Hiszpana mieszkającego w Leon, który radośnie stwierdził, że credencial mogę nabyć w kościele św. Izydora i od razu zostać na Mszę Świętą o 7.30 i że właśnie też tam zmierza. Ale żeby nie było zbyt łatwo, okazało się, że w kościele co najwyżej mogę dostać pieczątkę. Cóż było robić, pomyślałam, że na Mszę Świętą pójdę później do Katedry, a teraz znów trzeba będzie szukać albergi. Tym razem już miałam sięgnąć po przewodnik, kiedy Jose Miguel zaoferował swoją pomoc. Hmm..., w pierwszej chwili spojrzałam na niego trochę nieufnie… ktoś tak po prostu chce zmienić swoje plany, zaburzyć rytm dnia, by zrobić dobry uczynek? Camino musiało mnie jeszcze wiele nauczyć. Jose Miguel – Józef Michał – to tak jakby sam św. Józef Opiekun i św. Michał Archanioł zesłali tego człowieka ku pokrzepieniu serca na samym początku Drogi.

A więc poszliśmy. Osobliwy był to spacer, mój podstawowy angielski i równie podstawowy mojego towarzysza, a jednak się rozumieliśmy. Jose Miguel pokazywał zabytki, opowiadał o Leon, rozmawialiśmy o camino. Po jakimś czasie byliśmy na miejscu. Mój „leoński opiekun” serdecznie mnie wyściskał, życzył Buen Camino i ruszył w swoją stronę, a ja przekroczyłam próg pierwszej w swoim życiu albergi. Trwało już poranne krzątanie, jedni się pakowali, inni jedli śniadanie. Pokrótce wytłumaczyłam skąd się tu wzięłam z samego rana (kiedy wszyscy wychodzą a nie przychodzą), że właśnie rozpoczynam Camino, nabyłam credencial, pierwsza pieczątka i wreszcie mogłam spokojnie rozpocząć życie pielgrzyma. I choć żegnały mnie życzliwe uśmiechy i spojrzenia, to czułam się dziwnie, tak nieswojo, tak zupełnie niepasująca jeszcze do pielgrzymiej atmosfery i tego swoistego klimatu. I zrozumiałam, że owszem człowiek powoli staje się pielgrzymem od momentu zgody na pielgrzymowanie, ale żeby wrosnąć w klimat Camino potrzeba czasu, doświadczenia drogi, kilometrów, spotkań, życia. To wszystko było wciąż przede mną.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Katedra wciąż była zamknięta. Czekałam więc na placu z nadzieją, że wkrótce zostanie otwarta, przecież była niedziela. Według moich notatek o godz. 9 powinna być Msza Święta. Tuż przed 9 okazało się, że  będzie ale w bocznej kaplicy, do której wejście jest od strony muzeum. Po Mszy Świętej zauważyłam, że katedra jest już otwarta, ale… jak się okazało, tylko dla zwiedzających za odpowiednią opłatą. Hmm, komercja dotarła i tutaj. Przecież to przede wszystkim Kościół, a dopiero potem architektura, zabytek itd., a „kupić bilet” jest w moim odczuciu zupełnie czymś innym niż „co łaska” na utrzymanie zabytkowej Katedry. Jednak moje rozmyślania nad komercją nie trwały zbyt długo.

 Nie ma co, czas najwyższy wyruszyć w Drogę. Odszukałam swoją pierwszą żółtą strzałkę i ruszyłam, zaglądając ponownie do kościoła św. Izydora. A tam niespodzianka. Tym razem zamiast pana kościelnego, przy ołtarzu krzątał się ksiądz. Na moje pytające „sello?” zaprosił mnie do zakrystii. Fajna to była rozmowa, on tylko po hiszpańsku, ja co nie co po angielsku i po polsku. Wręczył mi obrazek św. Izydora, coś opowiadał (czego oczywiście nie rozumiałam) i w pewnym momencie położył ręce na mojej głowie. Tego się nie spodziewałam. W oczach zaszkliły się łzy wzruszenia. Osobiste błogosławieństwo kapłana, przez ręce tego staruszka sam Bóg błogosławił mi na całą drogę w Nieznane… „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał” (Ps 37,5) Jakże wymowne było to niespodziewane błogosławieństwo pierwszego dnia Camino… I choć później nieraz jeszcze uczestniczyłam w błogosławieństwie pielgrzymów, to właśnie to pierwsze najmocniej i na zawsze wryło się w moje serce.

 

Ruszyłam dalej. Na placu św. Marka pierwszy pomnik utrudzonego pielgrzyma, których wiele i w różnej postaci zobaczę jeszcze w czasie całego camino. Odchylona głowa, przymknięte powieki, zatopienie w myślach a może po prostu błoga kontemplacja Drogi i piękna otaczającego świata. To wszystko było jeszcze przede mną, różne radości ale też pewnie różne trudności, dopiero zaczynałam wchodzić w pielgrzymią codzienność :) Minęłam renesansowy klasztor Convento de San Marcos (aktualnie ekskluzywny hotel). Do głowy by mi nie przyszło, że spacerujące elegancko ubrane kobiety z uśmiechem pozdrowią mnie Buen Camino. Miłe zaskoczenie :) Szłam powoli, wciąż niepewna w nowej rzeczywistości, z uwagą wypatrywałam żółtych strzałek. Międzyczasie mijał mnie rowerzysta, pozdrawiając obejrzał się i spojrzawszy na mój kapelusz zatrzymał się na małą pogawędkę. Biało-czerwona naszywka na kapeluszu była znakiem rozpoznawczym. Taka miła niespodzianka, pierwszy Polak na mojej drodze.

Droga przez przedmieścia, a raczej z mojej perspektywy „zamieścia” Leon nie była zachwycająca, ale wiedziałam że potem będzie już tylko lepiej i ładniej. Zaplanowany na ten dzień etap powoli dobiegał kresu, zatrzymałam się w La Virgen del Camino, w alberdze Don Antonino y Dona Cinia. Najwyższy czas, bo zmęczenie podróżą i nocą w autobusie dawało już znać o sobie, a i serce było pełne wrażeń po tym pierwszym dniu. Moje buty, czyściutkie jeszcze, ustawione w rzędzie na korytarzu, jakże odróżniały się od zakurzonych butów innych pielgrzymów. Już niedługo miało się to zmienić :)


Dodaj komentarz »

Wiola :: 22.01.2015 19:08
Nareszcie! Już nie ma odwrotu :)

Warszawa - Madryt - Leon

W końcu nadszedł ten wyczekiwany dzień 7 czerwca 2014. Rano ostatnie przeanalizowanie czy aby wszystko wzięłam. Tak? No to saszetka na biodra, plecak na plecy i w drogę. Podekscytowanie i entuzjazm sięgały zenitu. To już, właśnie teraz zostawiam swoją codzienność, to wszystko co znam, by zanurzyć się w Nieznane…

Lotnisko w Warszawie, odprawa, luz, nie ma emocji, hurra. Wydawało mi się, że zbytnio się nie denerwuję. Tak, to dobre określenie, „wydawało mi się” - dopóki nie wstałam z krzesełka by wejść do samolotu – nogi jak z waty świadczyły o czymś zupełnie innym. Sama siebie przekonywałam, że to nic wielkiego, że miliony ludzi latają…

Zajęłam swoje miejsce, tylko spokojnie, wyrównaj oddech, to nic wielkiego, zapiąć pas, startujemy… Powoli serce odzyskiwało właściwy rytm, żołądek się uspokajał, strach zaczął ustępować radości. Nareszcie… Już nie ma odwrotu… Właśnie na serio rozpoczęło się moje Camino. Miałam miejsce przy oknie, pogoda słoneczna, przejrzysta… po jakimś czasie pojawiły się góry, mnóstwo gór, wspaniałe ośnieżone pasma i szczyty. Bajecznie. Widok wynagrodził z nawiązką wcześniejsze nienajlepsze samopoczucie. Ani się obejrzałam a już lądowaliśmy w Madrycie. Skupiłam się na odbiorze bagażu oraz na tym, by przemieścić się z terminala T2 do T4, dzięki wcześniejszym wskazówkom innych pielgrzymów nie miałam problemu z poruszaniem się po lotnisku.

 

 

Plecak zostawiłam w przechowalni i na kilka godzin „wyskoczyłam” pozwiedzać Madryt. Pojechałam pociągiem prosto z lotniska. Mapa centrum, z wyznaczoną trasą od stacji kolejki ulicami którymi chciałam iść, dodawała mi pewności że raczej nie powinnam się zgubić. Dłuższą chwilę posiedziałam na Placu Hiszpańskim i udałam się na Plaza Mayor, po drodze odwiedzając Katedrę i lukając na Pałac Królewski. Po kilku godzinach wróciłam na lotnisko, by w spokoju poczekać do północy na autobus do Leon. Już na przystanku poznałam Klaudię z Niemiec, plecak, pielgrzymi strój, wiadomo było, że zmierzamy w tym samym kierunku i celu :)

 

„Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”.

Skoro Bóg wezwał mnie na Camino, to na pewno nie zostawi mnie samej, to z Jego pomocą na pewno dam radę! Ze swojej ludzkiej strony zrobiłam wszystko co mogłam i potrafiłam, by jak najlepiej się przygotować, reszta należy do Niego. Wierzę, ufam że to będzie wspaniały czas… 


Komentarze (1): Pokaż/ukryj komentarze »

  • Basia :: 24.10.2018 11:46 Mam prośbę, napisz mi jak dotrzeć na lotnisku z terminalu na na 4. W kwietniu idę tą samą droga co Ty, to będzie również moja pierwsza podróż samotnie samolotem. Buen Camino!


Dodaj komentarz »

Wiola :: 20.01.2015 18:26
Już za parę dni, za dni parę...

„Radość pakowania to znak, że dzień wyruszenia jest coraz bliżej, już prawie na wyciągnięcie ręki.”

Dzień wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami… Pomimo wciąż wielu obaw, wprost nie mogłam się doczekać kiedy wreszcie nadejdzie. Kilka dni przed wyjazdem ostatecznie spakowałam plecak, niemal z namaszczeniem, z radością i ze świadomością, że to prawie już. No cóż, nie udało mi się osiągnąć „przepisowej" wagi plecaka do 10% masy ciała. Pomyślałam, że najwyżej będę weryfikować zawartość podczas drogi – to jednak nie było konieczne.

Zawartość plecaka i cały ekwipunek w zasadzie zgadzały się z radami, zaleceniami i ekwipunkiem przeciętnego pielgrzyma. Plecak 35+10 w zupełności wystarczył, buty  trekkingowe do wędrówki, sandały w plecaku, koniecznie kapelusz z rondem i krem z filtrem. Zainwestowałam również w dobre trekkingowe skarpety i to był strzał w dziesiątkę. Po za tym lekki śpiwór, apteczka, bluza, softshell, spodnie z odpinanymi nogawkami, bielizna i koszulki szybkoschnące i takież też dwa małe ręczniki, klapki pod prysznic, kosmetyki w wersji mini. W moim przypadku również całkiem niemałe pudełko jednorazowych soczewek kontaktowych. Dołożyłam jeszcze prześcieradło antyinsektowe (o tym za chwilę) i stuptuty, czyli ochraniacze na nogi. Cienkie, nie ważyły zbyt wiele i nie zajmowały zbyt dużo miejsca. Z doświadczenia górskich wędrówek wiem, że kiedy naprawdę leje deszcz, w cholewkę buta uwielbia ściekać woda z peleryny jak również dostawać się trochę błota. Stuptuty miały mnie uchronić przed tą wątpliwą przyjemnością, ale na szczęście nie musiałam ich używać.

Prześcieradło antyinsektowe zabrałam na wszelki wypadek. Nie wiem, czy rzeczywiście ma takie właściwości, ale na pewno pomogło w zachowaniu psychicznego komfortu. Wiele się naczytałam o postrachu pielgrzymów… Bedbugs, chinches, pluskwy – jak by tego nie nazwać, to było coś czego najbardziej się bałam. Duży człowiek boi się małych robaczków :) Wiedziałam, że takie bliskie spotkanie z tymi żyjątkami mogłoby się skończyć nie najlepiej dla kogoś kto reaguje alergicznie. A tego za wszelką cenę wolałam uniknąć. A więc prześcieradło i zestaw leków przeciwalergicznych obowiązkowo wylądowały w moim plecaku. Od razu dodam, że nigdy nigdzie żadnych chinches nie zauważyłam, nie spotkałam też nikogo kto miałby z nimi styczność. Wszędzie było naprawdę czysto i schludnie.

Nie mogło również zabraknąć wskazówek i notatek. Z zakupionego wcześniej "Przewodnika" Z. Iwańskiego i A. Kołaczkowskiego-Bochenek zrobiłam kserokopie odpowiedniej części, na których w trakcie przygotowań do camino dopisywałam różne informacje i cenne wskazówki, do tego znaleziona w internecie rozpiska Mszy Świętych oraz aktualna lista alberg. I jeszcze spisane na kartce podstawowe zwroty po hiszpańsku mogące przydać się w sklepie, u lekarza, w alberdze. I oczywiście muszla św. Jakuba, którą niedawno dostałam od koleżanki, zewnętrzny symbol pielgrzyma.

Spakowanie plecaka to był taki przełomowy moment, kiedy dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę, że już za chwilę wyruszę, że oto jestem gotowa by dać się zaskoczyć Przygodzie…


Dodaj komentarz »

Wiola :: 20.01.2015 16:11
Przygotowania...

„Wszystko, co przede mną, to dar i bogactwo, które zostało przygotowane, bym mógł odkrywać jego piękno i cieszyć się wielkością Stwórcy”. Waldemar Paweł Los „Duchowa pielgrzymka do Santiago de Compostela”

Podjęcie decyzji, zgoda na pielgrzymowanie, zakup biletów – to pierwsze kroki na caminowej drodze. I ta ogromna radość, która przenikała mnie całą, radość oczekiwania Nieznanego…

W sercu oczywiście było bardzo wiele pytań, znaków zapytania, niewiadomych… Po pierwszych dniach euforii, coraz usilniej do głosu zaczęły dochodzić obawy czy dam radę, czy to nie jakieś szaleństwo, czy to w ogóle możliwe do realizacji? Przecież nawet nigdy nie leciałam samolotem, jak sobie poradzę na lotniskach, w miastach, w obcym kraju, bez znajomości hiszpańskiego i tylko z podstawowymi podstawami angielskiego? A co jeśli trzeba będzie pójść do lekarza? A co jeśli to, a co jeśli tamto… Wiele było obaw. Ale postanowiłam, że skoro odpowiedziałam na to wewnętrzne zaproszenie do pielgrzymowania, to decyzji nie zmienię i basta :) A skoro nie zmienię decyzji to najwyższy czas rozpocząć przygotowania. Forum okazało się niezgłębioną kopalnią wiedzy, bardzo cenne były również porady, które uzyskałam w prywatnej korespondencji.

Nieraz też wracałam do filmu „Droga życia”, odbierając go już zupełnie inaczej niż początkowo i za każdym razem odkrywałam coś innego. Niemalże czułam już prawie smak wędrowania… Międzyczasie przez internet zakupiłam bilety na autobus Alsa z Madrytu do Leon oraz powrotne z Santiago do Madrytu. I choć wydawało mi się, że zakup biletów na obcojęzycznej stronie to coś trudnego, to okazało się, że jeśli bardzo się chce to jednak można.

Czas płynął, a przygotowania trwały pełną parą – codzienne zaglądanie na forum, zaznajamianie się z tematem, z opiniami, poradami, poprzez dokonywanie koniecznych zakupów i uzupełnianie ekwipunku, aż do konieczności popracowania nad kondycją. Zaczęłam chodzić na dłuższe spacery z kijkami, w butach, które docelowo miały być moim pielgrzymim obuwiem. Później dołożyłam do tego wyładowany książkami caminowy plecak, żeby ułożył się na plecach, a kręgosłup przyzwyczaił chociaż trochę do obciążenia. Kilka razy w tygodniu po kilka kilometrów, to nie dużo, ale musiało wystarczyć.

Początkowo, na etapie skumulowanych obaw, nawet szukałam jakiejś bratniej duszy, towarzyszki drogi. Myślałam, że z kimś będzie raźniej, fajniej, bezpieczniej. Ale szybko porzuciłam ten pomysł, wypowiedzi na forum pomogły mi oswoić się z myślą, że szukanie na siłę nie ma sensu, że samotne wędrowanie jest możliwe i że wiele osób tak robi, że nie ma się czego bać. Takie też było moje wewnętrzne przekonanie, by iść samej, by zdać się na Tego, który jest najwspanialszym Towarzyszem Drogi. I to głównie z Nim iść, a On już będzie stawiał odpowiednich ludzi na mojej drodze. Dziś wiem, że przełamanie strachu przed „samotnym” podróżowaniem i pielgrzymowaniem było jedną z najlepszych decyzji smiley

Ludzie różnie reagowali na wiadomość o planowanym camino. Najczęściej niezrozumieniem. No bo po co tracić urlop, żeby iść przez Hiszpanię i się męczyć? A po co tam idę? Na pielgrzymkę? To możesz iść do Częstochowy. Kiedy do tego dochodziła jeszcze wiadomość, że idę sama, to już chwilami robiło się całkiem zabawnie. Dziś mówię „zabawnie”, chociaż wtedy różne emocje mi towarzyszyły, potem już nawet przestałam próbować tłumaczyć po co i dlaczego. O ile w ogóle to da się wytłumaczyć.

„I will survive”, tytuł piosenki, która przez jakiś czas ciągle chodziła mi po głowie. Tak, właśnie tak, I will survive. Więcej nawet, nie tylko „przeżyję”, ale dam radę, będzie wspaniale, to będzie nieopisane Doświadczenie, wiedziałam to. Jedno było pewne – nikt nie potrafił i nie mógł wybić mi tego pomysłu z głowy.

Przez te kilka miesięcy dzielących mnie od camino przeszłam przez cały wachlarz różnych reakcji: od niedowierzania i pytań „po co?”, poprzez stwierdzenia, że aby iść samej w obcym kraju bez znajomości języka to trzeba być „niespełna rozumu”, aż do bardzo pozytywnych reakcji i ogromnego wsparcia ze strony niektórych osób, paradoksalnie od tych, od których nie powinnam nawet tego oczekiwać. To też był taki mały cud camino, że otrzymywałam wsparcie tam, gdzie się tego nie spodziewałam smiley


Komentarze (1): Pokaż/ukryj komentarze »

  • krzysztof kiełek :: 20.07.2015 20:33 to fakt że pielgrzymów nazywa się desperados nawet jest zawołanie wamos desperedos peregrinos którego używalem na moim camino frances i sie podobało innym pielgrzymom a bloga się czyta wspaniale


Dodaj komentarz »

Wiola :: 19.01.2015 21:41
Wezwanie...

Moje camino zaczęło się właściwie wtedy, kiedy coś się poplątało, a ja mocowałam się sama ze sobą próbując „poukładać” różne niełatwe sprawy… Choć wtedy oczywiście jeszcze o tym nie wiedziałam. Nie wiedziałam, nie przeczuwałam nawet, że dana mi będzie łaska tej Drogi… Drogi, która nie tylko pomoże wyciszyć myśli i serce, ale też, że stanie się ona dla mnie cudownym Darem, który będzie wpływał na wiele aspektów życia.

„Przypadkowo” (bo przecież w życiu nie ma przypadków) natknęłam się na film „Droga życia”. Pierwsze wrażenia w trakcie oglądania nie były zbyt pozytywne, bohaterowie filmu wydawali mi się jacyś dziwni, do tego z nałogami, przywarami, nie mówiąc już o najróżniejszych, nieraz dziwnych  powodach pielgrzymowania… I nagle „ding dong”, jakby Anioł Stróż palnął w głowę – przecież tak naprawdę wcale nie o to chodzi, wystarczy spojrzeć ciut głębiej – bo camino to Doświadczenie, Przemiana, Życie… bo to Droga Zwykłych Ludzi…W tym momencie wiedziałam już, że chcę… że ta Droga woła także mnie…

Do dzisiaj jest to dla mnie nie do końca zrozumiałe, jest to taki pierwszy mały cud camino. Nigdy ta droga mnie nie pociągała, choć już wcześniej o niej słyszałam. Słyszałam i tyle. Istniała sobie gdzieś w świadomości lub podświadomości, opatrzona klauzulą niedostępności czy wręcz nierealności. Aż tu nagle tak po prostu chwila jakiegoś dziwnego olśnienia, przebłysku myśli, pragnienia by tam być, pójść, doświadczyć… W tej jednej chwili camino stało się również moją Drogą i… nic już miało nie być takie samo jak przedtem.

To wielkie pragnienie by przejść swoją „Drogę Życia” zawładnęło mną całkowicie, ogarnęło całe moje jestestwo. Po kilku dniach szperania w internecie, czytania forum, zdobywania pierwszych informacji, wiedziałam już, że to nie chwilowy kaprys, ale że naprawdę „zachorowałam” na camino, że to jest Wezwanie, na które powinnam i chcę odpowiedzieć. Pozostało tylko przystąpić do realizacji smiley

Na pierwszy ogień poszła sprawa urlopu. Hmm, chociaż trzy tygodnie… tak, wiem, że to trochę długo, ale… Święty Jakubie, jeśli chcesz to działaj, pomóż tak wszystko poukładać i zorganizować, by ten urlop stał się realny. Po kilku dniach szczęśliwa i z rumieńcami na twarzy kupowałam bilety lotnicze. Oto właśnie spełniało się moje marzenie… oto właśnie stawałam się pielgrzymem… Rozpoczynało się coś zupełnie nowego, tajemniczego i cudownego zarazem.

"I nagle wezwało mnie Camino. Kiedy Droga cię woła, to jest już koniec stabilizacji. Nie możesz spać ani pracować spokojnie, nie cieszy cię to "nic", które wydawało ci się dotąd "wszystkim". Nie zaznasz spokoju, dopóki nie powiesz: Tak, wyruszam". Emilia i Szymon Sokolikowie „Do Santiago”

Tak właśnie było. Camino wezwało mnie niespodziewanie. To był całkowity przewrót, nagle całe moje życie zostało podporządkowane Drodze, wszystkie inne sprawy odeszły na drugi plan, najważniejsze było to, co mnie czeka za kilka miesięcy… I choć nadal pracowałam, jadłam, spałam, wykonywałam codzienne czynności, choć moje życie na pozór się nie zmieniło to jednak wszystko było inne, każda moja komórka, każda myśl i uderzenie serca miały w sobie radosne podekscytowanie i niepokój oczekiwania…


Komentarze (2): Pokaż/ukryj komentarze »

  • inna forsiuk :: 02.04.2015 20:02 "Szykuj sie wiec do walki,jesli chcesz odniesc zwyciestwo...nie chcesz cierpiec wiec odmawiasz nagrody.Bez trudu nie ma odpoczynku,bez walki zwyciestwa...Panie,,niech za sprawa Twej laski stanie sie mozliwe to,co z natury wydaje sie niemozliwoscia. Ty wiesz,jak malo potrafie zniesc,jak szybko sie zniechecamprzy lada trudnosci. Niechkazda proba bolu stanie mi sie dla Twojego imienia pozadana i mila, bo udreka i cierpienie znoszone dla Ciebie,dobre sa dla mojej duszy" T.a Kempis
  • krzysztof kiełek :: 20.07.2015 20:29 Pani Wiolu mnie też zainspirował ten film droga życia do pójścia na swoje pierwsze camino frances z Atapuerca do Santiago na Muxie i na Fisterre .Po powrocie obejrzałem sobie jeszcze raz ten film i stwierdziłem że jest przynajmniej z 50% atmosfery oddanej na camino ja tak odczólem ale film na pewno stał sie inspiracją dla niejednego pielgrzyma i teraz ja chetnie wracam do ogladania filmu i za kazdym razem i się uśmieję i łezka w oku się zakreci .Film ładny pozdrawiam i Buen camino


Dodaj komentarz »

Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

Autor: Wiola
Ostatni wpis: 10.11.2015 20:18
Odwiedziny: 100601 (od 18.01.2015)