Camino de Santiago

Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

03/2015
Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

Wiola :: 28.03.2015 15:20
O tym, że wędrówka staje się modlitwą...

Melide – Arzua  14 km

Pierwsze co zrobiłam po przebudzeniu to sprawdziłam stopy – nie było tak źle. Wczoraj trochę się wystraszyłam, ale noc przyniosła ukojenie, nic mnie już nie bolało, przynajmniej na razie. Ale jak będzie gdy zacznę iść?

Po wczorajszym maratonie postanowiłam jednak, że dla odmiany dziś będzie bardzo lajtowo. Wolałam nie ryzykować, nie przemęczać nadwyrężonych wczoraj nóg i dać im dziś trochę „luzu”. Szłam powoli, robiąc dłuższe przystanki co kilka kilometrów. Piękna, spokojna wędrówka przez lasy i małe osady oraz wzdłuż lokalnej drogi, nie przysparzała żadnych trudności i była przyjemnością.

Międzyczasie mijam wymalowaną na asfalcie wskazówkę - pozostało już tylko 43 km. Ogarnia mnie dziwna nostalgia... z jednej strony przecież cieszę się, że już niedługo dotrę do Santiago de Compostela, z drugiej jednak strony trochę szkoda, że to już tak blisko, że wędrówka niebawem się skończy. I choć wiem, że potem będę jeszcze szła do Fisterry, to jednak myślę, że będzie to już inny wymiar wędrówki. Zastanawiam się jak to będzie, gdy stanę twarzą w twarz ze św. Jakubem? Co będę czuła? Radość? Ulgę? Dumę? Zachwyt? Jakie emocje i uczucia będą mi towarzyszyły?

 

Rozmyślam i wspominam każdy dotychczasowy dzień swojego Camino, a serce przepełnia wdzięczność za doświadczenie Drogi, samotnej wędrówki a także pielgrzymiej wspólnoty.

W czasie całego Camino doświadczałam różnych emocji, na pierwszy rzut oka sprzecznych, a tak naprawdę wzajemnie współgrających ze sobą.

Chętnie spotykałam innych ludzi, uczestniczyłam w małych pogawędkach, chętnie szłam z kimś jakiś odcinek trasy, by potem powrócić do samotnej wędrówki i równie chętnie zanurzyć się w ciszy. Gdy człowiek idzie sam, ma pewność, że nie przegada Drogi. Jest bardziej otwarty na ciszę, na przyrodę, na piękno otaczającego świata, na Boga… Wyostrza swój wzrok i słuch, by widzieć i słyszeć więcej, głębiej, by doświadczać „cudów” tej Drogi. A to z kolei wyzwala otwartość na innych pielgrzymów. Samotność i wspólnota, dwa nieodłączne elementy pielgrzymiego wędrowania, uzupełniają się nawzajem tworząc niezwykłą mozaikę poczucia szczęścia i radości.

 

Na Camino wszystko staje się modlitwą. Samotna wędrówka, rytm marszu, zachwyt otaczającym światem, radosne uniesienia, ale też chwile zmęczenia i różne trudności, a także każde spotkanie… wszystko staje się swoistym rodzajem modlitwy. Nawet nie zauważamy kiedy wkraczamy w ten duchowy świat, w którym bezgłośnie zaczynamy modlić się życiem… każdym krokiem i każdym oddechem, każdym postawieniem kijka i każdym spojrzeniem, każdym uśmiechem i każdym życzliwym słowem do drugiego człowieka.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po drodze mijam i podziwiam ciekawą roślinność i niebawem jestem już w Arzua.

Zatrzymałam się w alberdze Via Lactea, bardzo przyjemnie, czysto, dużo miejsca do odpoczynku. I jaka ładna pieczątka smiley

Nogi wciąż czują wczorajszy długi etap i choć już się nie buntują, to są bardzo zadowolone, że dziś miały krótko i lekko. Dużo odpoczywam, a po południu tradycyjnie wybrałam się na spacer po miasteczku i ponownie udało mi się trafić na występ Dana Johansena :)


Dodaj komentarz »

Wiola :: 14.03.2015 17:08
O tym, że naprawdę trzeba zaufać...

Portomarin – Melide  41 km

 

Rano, jak co dzień zresztą, wywietrzane i „odpoczęte” buty czekają na swoich właścicieli. No właśnie, buty. Oprócz dobrze dopasowanego plecaka, są najważniejszą materialną rzeczą na Camino. Trekkingowe za kostkę lub przed kostkę, biegowe, adidasy a może sandały – różne są preferencje pielgrzymów, ale najważniejsze jest jedno – po prostu by były wygodne. I to jest podstawa. Niestety czasami buty potrafią sprawić wędrowcowi sporo problemów, co zdarzało mi się obserwować na stopach niektórych pielgrzymów.

 

Tradycyjnie wstałam jako jedna z pierwszych, wciąż jest we mnie mnóstwo entuzjazmu i radości z przemierzania Camino. Ochoczo zakładam więc buty – stanowimy zgrany duet, bo oprócz małego bąbelka sprzed paru dni i drugiego, który się robił (ale ostatecznie się nie zrobił), były naprawdę wygodne i nie przysparzały mi kłopotu. Biorę kijki i kiedy za oknem zaczyna się rozjaśniać, jestem już gotowa do drogi. Z przyjemnością wkraczam w nowy dzień i powracam na Caminowy szlak.

 

Słupek w lesie przypomina mi, że do Santiago jest coraz bliżej. Jeszcze tylko kilka dni, już tak niewiele…

 

"Idę ku Tobie... Choć mgły nie rozrzedza

Wzrok ni przede mną drogi nie odsłania,

Choć mię strach ziębi i bojaźń zbłąkania,

Gdy mi ostatnia we mgle ginie miedza –

Idę ku Tobie..."

Władysław Orkan „Idę ku Tobie”

 

Tak jak wczoraj, dziś też od rana nie dało się nie zauważyć, że jestem w Galicji. Mgła rozlewała się wokół niczym mleko, nie pozwalając dojrzeć nic w promieniu powyżej kilkunastu metrów. Wokół mnie nie było nikogo, rano często tak się zdarzało nawet na tych ostatnich 100 km, a zresztą nawet gdyby był niedaleko i tak prawdopodobie nie mogłabym go dostrzec.

Zewsząd otaczały mnie tabuny mgły. Panowała atmosfera nieprzeniknionej tajemniczości.

W myślach uparcie powracała jedna z moich ulubionych piosenek Eleni:

„Nim świt obudzi noc

dotykiem ciepłych mgieł,

Nim dzień ożywi świat,

Panie, przyjdź. Wołam, przyjdź.

Uciesz mój wzrok

spokojem jasnych barw

Nim mnie zachwyci kwiat,

Ty przyjdź.”

 

W takiej mgle nieprzyjemnie jest przechodzić na drugą stronę drogi, a szlak właśnie przecina szosę.

Nic nie widać, tym razem zamiast wzroku, bardziej trzeba wytężyć słuch. Nasłuchuję więc czy nie słychać silnika jakiegoś samochodu, czy nagle z mgły nie wyłoni się rozpędzone auto, ale panuje niezmącona cisza… więc szybko biegnę na drugą stronę. Uff, udało się :)

„Choć chcę wciąż dalej iść,

niewiele mogę ja,

Więc znów podnoszę głos,

Panie, przyjdź, wołam, przyjdź...

Nim znów postawię krok,

Ty przyjdź.”

 

Później jednak niebo tradycyjnie przybrało swój radosny wygląd, pięknym błękitem podkreślając barwy mijanych kwiatów.

Dziś droga wiodła przez wąwozy i lasy eukaliptusowe, albo wygodą ścieżką wzdłuż drogi. Szło mi się bardzo dobrze, każdy krok sprawiał przyjemność, a mijane międzyczasie wioski i osady umilały wędrówkę.

 

W życiu mamy tyle planów… Planujemy na tydzień, miesiąc, rok do przodu. Na Camino ta perspektywa bardzo się zmienia. Już nie planujemy na ileś tam do przodu, często nawet nie jesteśmy w stanie zaplanować z całkowitą pewnością jednego kolejnego dnia. Owszem, nie raz z tyłu głowy tłucze się myśl „chcę dojść tu i tu, nocować w tej czy tamtej alberdze”. I dobrze, że tak myślimy, po to mamy rozum. Pytanie jednak, jak zareagujemy gdy nasze plany się nie zrealizują? Camino niejednokrotnie weryfikuje nasze zamiary. Bo czyż możemy przewidzieć lub zaplanować np. pogodę, stan zmęczenia, reakcję naszego organizmu? To dobrze, że pielgrzym stawia sobie cele, planuje, ale najważniejsze jest otwarte serce na to co przyniesie Droga, na to co mnie dzisiaj spotka, nawet jeśli miałoby to się wiązać z rezygnacją z własnych wyobrażeń i całkowitym poddaniem się Drodze.

Dziś planowałam zatrzymać się w Palas de Rei, ale niedawno dopiero minęło południe, było tak wcześnie a i wędrówka była przyjemna, pomyślałam że pójdę jednak dalej. Poza tym miasteczko zrobiło na mnie raczej kiepskie wrażenie – było tu bardzo dużo ludzi, co sprawiało wrażenie, że jest ciasno i duszno. Nie mówiąc już o „przygodzie” w Kościele. Wstąpiłam na chwilę modlitwy, a tam jakiś człowiek na siłę chciał mi przybić pieczątkę i usilnie domagał się credencjalu. Być może miał piękną pieczątkę, nie wiem. Sęk w tym, że w moim paszporcie jest już mało miejsca i bardzo oszczędnie gospodaruję wolnymi rubrykami, tak by akurat starczyło do Santiago. Tylko jak to wytłumaczyć po hiszpańsku? Pielgrzymkowym językiem „na migi” nie dało rady. Zrezygnowany machnął ręką z politowaniem nade mną, a ja czym prędzej „uciekłam” od tego "natręta" smiley Nie ma co, idę dalej.

W tym miejskim tłumie ludzi wypatrzyła mnie Niemka, którą poznałam na początku Camino, gdy wypoczywałam przy „złocistej drodze” i z daleka radośnie przywoływała mnie machając ręką. Bardzo miło było spotkać się po tylu dniach, krótka pogawędka i poszłam dalej.

Za miastem droga znów wiodła przyjemnymi wąwozami, a prześwitujące między liśćmi słońce układało pod nogami różne kształty, sprawiając niesamowite wrażenie.

Zamierzałam udać się 7 km dalej do Casanovy. Według moich notatek powinna być tam alberga municypalna oraz prywatna z możliwością posiłku. Była owszem, ale tylko municypalna. A przynajmniej tylko tą udało mi się znaleźć. Ani baru, ani sklepu, a w alberdze też nikogo nie było. Co teraz?  Nie pozostało mi nic innego jak zaufać i po prostu iść dalej. Skoro tak, to pójdę już pewnie do Melide, kolejne 8 km.

Nogi bolały mnie już niemiłosiernie, wlokłam się krok za krokiem, spragniona i zmęczona. I już nawet aparatu nie chciało mi się wyjmować. Nareszcie w mijanej miejscowości pojawił się bar. Właściciel umiał nawet kilka słów po polsku, co przyjęłam bardzo radośnie, nawet zmęczenie na chwilę ustąpiło :) Ale najważniejsza była woda. Duuużo wody, butelka jeszcze do plecaka, chwila odpoczynku i trzeba było iść.

Wlokłam się więc dalej w tym palącym słońcu, nic dziwnego że Hiszpanie o tej porze mają sjestę. A ja idę w najlepsze i  już nawet wolę się nie zatrzymywać, bo wtedy nogi bolą jeszcze bardziej. Ale wiem, że taki obrót sprawy, taki bardzo długi dzisiejszy etap, zupełnie początkowo nieplanowany, też był mi potrzebny. Więc żeby trochę dodać sobie sił i werwy śpiewałam piosenkę z dzieciństwa. I stała się ona najważniejszą piosenką mojego Camino.

„Szedłem sobie ścieżyną przez las,

Obok mnie szedł Pan i to On prowadził nas,

W czasie tej wędrówki Pan powiedział mi że

Bardzo, bardzo, bardzo kocha mnie”.

 

To niesamowite. Człowiek idzie czasem wyczerpany, czasem wbrew „logice świata”, z ogromnym zmęczeniem rozlewającym się po ciele i… mimo wszystko jest szczęśliwy. Czuje w sercu tę subtelną radość, bo zaufał Drodze, Bogu, Zaproszeniu na Camino; jest szczęśliwy, bo wie, że jest we właściwym miejscu we właściwym czasie. To nic, że nogi bolą, że pod względem wytrzymałości fizycznej jest już bardzo trudno, że sił coraz mniej… to nic, bo przecież to wszystko ma sens, jest w jakiś sposób piękne, wartościowe i potrzebne. Doświadczenie trudów wędrowania pozwala zrozumieć prawdę zawartą w powiedzeniu, że „To nie droga jest trudnością… To trudności są Drogą…”

Wreszcie pojawiły się upragnione zabudowania Melide.

Zatrzymałam się w alberdze Pereiro, nowa, czysta i bardzo przyjemna, tylko znów te „małżeńskie” łóżka. Ale dziś po takim wysiłku, było mi wszystko jedno, byle tylko mieć łóżko. Jak się później okazało, obok mnie nikt tym razem nie nocował.

Kiedy położyłam się spać, nogi dopiero z całym impetem dały znać o sobie. Ogólne zmęczenie mnie rozłożyło, kolana i pięty paliły żywym ogniem. O tak, ponad 40 km jednego dnia, to dla moich nóg zdecydowanie za dużo.


Dodaj komentarz »

Wiola :: 08.03.2015 11:04
O tym, że artyści też chodzą na Camino...

Sarria – Portomarin  23 km

Od rana czułam i widziałam, że jestem w Galicji. Dzień zaczął się typowo dla tego regionu  – wokół panowała nieprzenikniona mgła. Droga wiodła ścieżkami przez jakieś zarośnięte tereny albo wśród drzew, mogłam więc podziwiać krople rosy osiadające na pajęczynach usytuowanych pomiędzy gałązkami i łodygami kwiatów...

 

 

 

 

 

 

Słynąca z mgieł Galicja odkrywała przede mną swoje uroki, jakże inne od wspaniałości górskich widoków i jednocześnie jakże zachwycające... Misternie utkane sieci w różnych miejscach i o różnych kształtach, wątłe niteczki pajęczyn… Piękne to było :)

Co i rusz spotykałam Alexa z USA, który tak jak i ja co chwila zatrzymywał się, by podziwiać te cuda natury. Mijałam go, by po chwili mógł minąć mnie on, i tak na zmianę… szczery uśmiech, porozumiewawcze spojrzenie, aparat fotograficzny w gotowości i pstyk! kolejne cudo uwiecznione :) A poza tym mijali nas prawie wszyscy, co absolutnie mi nie przeszkadzało, bo dla takich ujęć i takich obrazów, warto zatrzymać się na długą chwilę. Takich wspaniałości nie oglądam na co dzień, więc niech tam wszyscy „ścigają się” do albergi, ja wolę iść tu bardzo wolno i wypatrywać tego, co w pośpiechu można łatwo przegapić. Przepiękne, misternie utkane pajęczyny… krople rosy na źdźbłach… mgła osiadająca na kłosach… wszystko w swej prostocie tak cudownie piękne :)

          „Wierzę, że droga którą idę       

          Jest Panie jedną z Twoich dróg 

          Zamykam oczy, żeby widzieć    

          Otwieram serce na Twój cud”

 

 

 

Po drodze mijam ten „magiczny”, być może najsłynniejszy słupek świata, który wzbudza zainteresowanie chyba każdego pielgrzyma… Ot zwykły słupek jakich setki mijamy w czasie wędrówki, a jednak w jakiś sposób „niezwykły” bo przecież wyznacza ważny punkt na Camino – 100 km do Santiago. Dla tych, którzy zaczęli wędrówkę w Sarrii jest to dopiero początek i  świadomość, że właśnie te 100 km uprawnia ich do otrzymania Compostelli. Dla tych, którzy idą już setki kilometrów, to słupek, który przypomina o radości wędrowania oraz o tym, że do celu jest już coraz bliżej, że już tak niewiele brakuje do spotkania ze św. Jakubem.

Ciekawe czy rzeczywiście na drodze będą już tłumy, o których wspomina mój "Przewodnik"? Rano byłam zbyt zafrasowana wypatrywaniem cudów przyrody, by zważać na częstotliwość pojawiania się innych pielgrzymów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W miarę upływu czasu przez mgłę zaczęło przedzierać się słońce, zrobiło się ciepło i przyjemnie. Kiedy mgły opadały świat stawał się inny, z szarości mgieł wyłaniał się kolorowy i przyjazny. Piękne naparstnice dumnie prezentowały się na tle bajecznie niebieskiego nieba oraz soczystej zieleni drzew.

 

 

Tymczasem mgła zalegająca jeszcze w dolinach sprawiała niesamowite wrażenie, otulała swoim płaszczem wszystko co napotkała na swojej drodze, biały ocean rozpościerał się przed oczami, a tu wyżej już świeciło ożywcze słońce.

 

 

Znów ogarnia mnie nieopisane uczucia wolności. Pielgrzym przestaje być więźniem czasu… nie odliczamy minut, kwadransów, godzin, w zachwycie chłonąc wszystko co widzimy i czego doświadczamy… Czasami nawet zapominamy, że należałoby zrobić dłuższy postój, oprócz zatrzymywania się na podziwianie przyrody. Zwłaszcza jeśli nam się dobrze idzie, tak cieszymy się Drogą, że nie pamiętamy, iż czasem należałoby zdjąć plecak i buty, jednym słowem - aby dać dłuższy odpoczynek plecom i stopom, czego dzisiaj byłam ewidentnym przykładem. A potem dziwiłam się, kiedy pod koniec drogi w nogach zaczął "buszować ogień" :)

 

 

 

Rzeczywiście dało się już zauważyć większy ruch na Camino, na pewno jest więcej pielgrzymów niż jeszcze kilka dni temu, ale tłumów na szczęście nie ma. Albo jeszcze ich nie doświadczyłam, to się okaże :)

Tymczasem, idąc wzdłuż drogi, dotarłam do Portomarin, pięknie położonego miasteczka, które przy budowie tamy zostało przeniesione na wzgórze. Gdy jest niski poziom wody, na dnie zbiornika widać pozostałości po dawnym mieście. Widziałam taki obrazek w internecie, taki widok oglądany na "żywo" na pewno robi niesamowite wrażenie. Dziś jednak poziom jest dużo wyższy, więc przed nami rozpościera się gładka tafla wody i tylko oczami wyobraźni możemy ujrzeć to co jest ukryte pod powierzchnią wody. Do miasta wkraczam po długim moście, a potem w górę po imponujących stromych schodach.

 

Zatrzymałam się w alberdze Novo Porto, duże, przestrzenne 22-osobowe dormitorium, dobrze wyposażona kuchnia. Spotkałam tu też Niemców z małą Kate. I dziwiłam się ile dzieci mogą mieć energii… podczas gdy większość błogo wypoczywała na swoich łóżkach, ta dziewczynka co i rusz niezmordowanie zbiegała z łóżka mamy do łóżka taty i z powrotem, radośnie o czymś z nimi dyskutując.

 

 

Po odpoczynku z ochotą ruszyłam na spacer po miasteczku. Podziwiam widok na okolicę oraz roślinność w przydomowych ogródkach.

Na rynku miasta dumnie prezentuje się trzynastowieczny kościół obronny San Nicolas, przeniesiony tu kamień po kamieniu z terenu, gdzie dziś widzimy jedynie zbiornik wody. Nieopodal kolejny pomnik wskazuje nam kierunek jutrzejszej wędrówki.

 


 

 

 

Od kilku dni widywałam człowieka przemierzającego Camino z wiolonczelą. Szedł niestrudzenie niosąc na plecach ogromne białe pudło. Wielki biały futerał zamiast plecaka – to był nietypowy widok i szkoda, że nie zrobiłam mu zdjęcia z tym osobliwym bagażem. Nieraz zastanawiałam się kto to jest i dlaczego wędruje w ten sposób. Tego dnia nareszcie nocowaliśmy w tej samej miejscowości i po południu udało mi się trafić na jego koncert. Fajnie to wyglądało. Zazwyczaj takie wydarzenia kojarzą nam się z frakiem lub garniturem, białą koszulą, a tutaj człowiek w zwykłej koszulce, spodenkach, wielkich wędrownych buciorach, zmęczonymi kolanami obejmujący swoją wiolonczelę. I ta piękna muzyka wydobywająca się spod jego dłoni… Wspaniale było spotkać na Camino muzyka, artystę, który dzielił się z nami swoim talentem. To był Dane Johansen, amerykański wiolonczelista, który właśnie tak przeżywał swoje Camino, a koncertami umilał życie pielgrzymom i miejscowym, chcąc w ten sposób przybliżyć nam muzykę Bacha.

Portomarin tętni życiem pielgrzymów. Na głównym placu, w kawiarnianych ogródkach, nad zalewem – wszędzie są Ludzie Drogi, widzę znajome twarze, spotykam kilkoro Polaków oraz inne znane już osoby, Współpielgrzymów, z którymi tak wspaniale jest zamienić choć kilka słów. Te krótkie spotkania, serdeczne pogawędki i mnóstwo wzajemnej życzliwości, przypominają o radości pielgrzymiej wspólnoty, o tym jak bardzo jesteśmy dla siebie ważni na tej Drodze i jak ubogacamy się nawzajem :) Widzę też wiele nowych osób, które niedawno rozpoczęły swoje Camino. Tak, jest nas już zdecydowanie więcej.


Dodaj komentarz »

Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

Autor: Wiola
Ostatni wpis: 10.11.2015 20:18
Odwiedziny: 100603 (od 18.01.2015)