Camino de Santiago

Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

05/2015
Camino - Droga, która wciąż mnie woła...

Wiola :: 27.05.2015 21:31
O tym, że Camino daje nam więcej niż się spodziewamy...

Fisterra – Santiago de Compostela – Madryt – Warszawa

Porannym autobusem wracam do Santiago de Compostela. Z żalem opuszczam uroczą Fisterrę, ostatnie spojrzenie na port, ostatnie wsłuchanie się w krzyk mew i szum fal… Przyklejam się do szyby autobusu by jak najdłużej chłonąć widok oceanu…

Na dworcu autobusowym w Santiago zostawiam plecak i ruszam na ostatni spacer po mieście. Snuję się po uroczych uliczkach, obserwuję wzruszenie pielgrzymów, którzy właśnie przeżywają uwieńczenie swojej pielgrzymki… Dotarcie do celu pielgrzymowania to w jakiś sposób koniec tej wędrówki na chwilę obecną. Koniec – ale jednocześnie początek, bo Camino to przecież Życie…

Po południu w Katedrze nie ma już tłumów, panuje błoga cisza i spokój… Zanurzając się w modlitwie, w zadumie, rozmyślam nad wieloma sprawami… I po raz kolejny nadziwić się nie mogę, że Camino jest tak niezwykłe, tak wspaniałe…  Camino nie przyniosło odpowiedzi na wszystkie pytania, z którymi je rozpoczynałam… ale dało mi o wiele więcej niż mogłam sobie wyobrazić… Camino daje nam więcej niż się spodziewamy smiley

Nieraz zdarzało się, że moje plany ulegały zmianie, moje wyobrażenia zupełnie się nie sprawdzały, coś było łatwiejsze lub trudniejsze lub zupełnie inne niż się spodziewałam…, ale wszystko było jakby „skrojone wprost dla mnie”. Całkowicie zgadzam się z przeczytanym gdzieś stwierdzeniem:

„Camino nie daje ci tego, czego szukasz...

Camino daje ci to, czego naprawdę potrzebujesz.”

Nic dodać, nic ująć. To co daje nam Camino, okazuje się tym, czego naprawdę potrzebowaliśmy w danym momencie życia.

 

To jest ten fenomen Drogi… Są rzeczy, sprawy, o których opowiadamy, którymi dzielimy się z innymi… Ale jest też coś, co jest tylko nasze, tak bardzo wewnętrzne i osobiste, przeżywane w ciszy serca, czego może nie potrafimy nazwać, ale co czujemy, czego jesteśmy świadomi… to jedyne miejsce w duszy… to coś, co sprawia, że czujemy sens tej Drogi, zachwyt, jej niepowtarzalność, że chcemy tam jeszcze wrócić.

 

Na pożegnanie św. Jakub przygotował mi przemiłą niespodziankę. Kiedy spacerowałam po przykatedralnych uliczkach, usłyszałam jak ktoś woła mnie po imieniu. To była Ela, dobry anioł mojego Camino. Radości nie było końca smiley Po kilku dniach „nie widzenia”, znaleźć się w Santiago na jednej ulicy o tej samej porze, niesamowite, kolejny mały cud Camino :)

Wieczorem powracam na dworzec i nocnym autobusem udaję się do Madrytu. Jest niedziela, w kaplicy na lotnisku uczestniczę we Mszy Świętej, a potem spokojnie czekam na swój lot. Tak bardzo się cieszę, że dane mi było przeżyć tą Niezwykłą Wędrówkę, a jednocześnie trochę mi smutno, że trzeba już wracać do zwykłej codzienności…

 

"Wszystko, co się tutaj dzieje, nie pozostaje dla mnie obojętne. Kiedy powrócę do moich obowiązków, nie będę już tym samym człowiekiem. Mam tego świadomość już dziś. Doświadczenia otrzymane w kurzu, pocie, trudzie i radościach Camino będą owocowały." Waldemar Paweł Los

I oby tak się stało, oby Camino przemieniało każdego pielgrzyma, ubogacało nas i wszystkich wokół  i przynosiło piękne owoce w naszym codziennym życiu smiley


Komentarze (3): Pokaż/ukryj komentarze »

  • krzysztof kiełek :: 21.07.2015 19:15 Pani Wiolu piekny blog wspaniale napisany super się go czyta zwłaszcza że jak się samemu było na Camino i doświadczało się małych cudów a podczas mojego frances z Burgos doświadczałem nie tylko cudów ale i opieki św Jakuba i to namacalnej i teraz wiem że św Jakub opiekuje sie każdym kto do niego podąża bez względu na intencję pozdrawiam i czekam na dalsze wpisy z camino primitivo bylem w 2014 też jestem zafascynowany też wspaniała droga pozdrawiam i buen camino
  • Wiola :: 22.07.2015 19:43 Panie Krzysztofie, dziękuję za miłe słowa :) Zgadza się, opieki św. Jakuba doświadczamy w czasie całej swojej wędrówki. Buen Camino :)
  • Gosia :: 17.10.2018 21:51 Powiem wprost- przepiękna opowieść. Bo to nie jest zwykły blog, to nie zwykły opis pielgrzymki, dzień po dniu. Pani opisała nie tylko Drogę, ale to co Pani czuła, jak przeżywała ten czas, ten trud, te cuda. Bardzo dziękuję. Marzę o Camino od dawna, planuję pójść w przyszłym roku droga północną. Ale czy mi się uda? Mam 63 lata, nie znam języka i jestem i pełna wątpliwości i mam ogromną ochotę. Bo im dłużej będę czekać tym będę starsza. Pozdrawiam.


Dodaj komentarz »

Wiola :: 20.05.2015 21:22
O przepięknym "końcu świata"...

Cee – Fisterra  14 km

Rano ciężkie chmury zasłaniają niebo… Do tej pory nie przemierzałam Camino w deszczu. Jeśli już padało to wieczorem, gdy byłam w alberdze. Czyżby dzisiaj miało być inaczej? Ciemne niebo nie wróży nic dobrego… Bez żalu opuszczam Cee i trochę klucząc, wychodzę na szlak. Mijam Corcubion, Sardineiro, a nogi same mnie niosą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W oddali widzę już plażę, która jest ostatnim etapem przed wejściem do miasta… marzę o tym, by wreszcie pod stopami poczuć wspaniały dotyk piasku… by zrzucić buciory i pozwolić by woda obmyła pielgrzymie stopy…

 

A tymczasem w zasięgu wzroku pojawia się mała zatoczka… Radośnie schodzę w dół i zachwycam się pięknem…

 

 

 

 

 

Po jakimś czasie idę dalej i wkrótce docieram do widzianej wcześniej plaży. Szlak biegnie wzdłuż plaży. Jest bajecznie :)

Fisterra to piękna, malownicza miejscowość. Zatrzymałam się w alberdze Por Fin, którą poleciła mi Agnieszka. To bardzo przyjazne, sympatyczne miejsce.

 

 

 

Po zameldowaniu się „pobiegłam” do Faro, latarni morskiej, czyli tzw. „końca świata”. Średniowieczni pątnicy wierzyli, że jest to najbardziej wysunięty w stronę oceanu skrawek lądu. I choć dziś wiemy, że najdalej wysunięty punkt znajduje się gdzie indziej, to i tak wspaniale jest stanąć na krańcu cyplu i zapatrzeć się w bezkres oceanu. Fascynujące przeżycie :)

Po drodze zaglądam do niewielkiego kościółka z przepiękną kaplicą Nuestra Senora del Carmen oraz kaplicą Santo Cristo Fisterra z niezwykłą figurą Chrystusa – rzeźbą z XIV wieku.

 

 

Droga do Faro to kilka kilometrów. Malownicza droga pnie się lekko pod górę. Sama przyjemność :) A widoki zapierają dech w piersiach - ten bezkres oceanu… Pogoda żartowała sobie z wędrowców, raz po raz zmieniając swe oblicze, pokazując błękit nieba by po chwili ponownie zasnuć je chmurami. I tak na zmianę :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wreszcie stanęłam u stóp latarni morskiej, a za nią jedynie skalisty cypel i woda, woda, woda… Wielka radość i zachwyt mieszają się ze wzruszeniem. Dotarłam do Santiago a potem na „koniec świata”. Słupek wskazujący 0,00 km wymownie świadczy o tym, że już dalej nie ma gdzie iść. To już koniec mojego wędrowania. "Zero, zero", już dalej nie pójdę. Koniec? A może dopiero początek?

Przede mną rozpościera się tafla wody, jak okiem sięgnąć przebiega linia horyzontu.

 

 

W sercu po raz kolejny rodzi się ogromna wdzięczność za całe moje Camino, za chwile radości i trudu, za wszystkich spotkanych ludzi, za ten cudownie piękny świat. Nie znajduję właściwych słów, by wyrazić tą wdzięczność, więc trwam po prostu w niemym zachwycie, a każde uderzenie serca staje się swoistą modlitwą dziękczynienia. I nic już nie potrzeba mówić…

„Nic, nie musisz mówić nic, odpocznij we Mnie, czuj się bezpiecznie… pozwól kochać się, miłość pragnie ciebie…”

 

To niepojęte, że doświadczając trudów pielgrzymowania, wędrując przez ten piękny świat, a teraz stojąc na „końcu świata”, możemy czuć wszechogarniającą Miłość Boga.

 

Można tak usiąść na wielkich głazach… i godzinami patrzeć… i słuchać oceanu…

Pełna zachwytu wróciłam do miasteczka. Jak to dobrze, że mam mały zapas czasu i mogę tu spędzić również cały jutrzejszy dzień.

W albergue municypalnej otrzymałam Fisterranę, certyfikat poświadczający przebycie Camino de Fisterre. Kolejna piękna pamiątka mojego Camino :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Następnego dnia rano pogoda była znacznie ładniejsza. Miasto budziło się do życia, port wyglądał przepięknie, a krzyk mew stawał się melodią dla ucha. Zastanawiałam się, czy w takim miejscu jest coś co mogłoby człowieka nie zachwycać? Wszystko było po prostu piękne :)

 

 

 

 

 

 

 

 

Ponownie udałam się na przylądek Fisterre. Widoki po drodze ponownie zachwycają. Oczywiście nie może zabraknąć pomnika pielgrzyma :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

Niezapomniane wrażenie – stanąć na urywającym się zboczu i spojrzeć ponad sto metrów w dół na spienione fale oceanu :)

 

 

 

Do miasteczka udałam drogą po drugiej stronie przylądka. Nikogo tu nie było, wszyscy wracali tą samą trasą, którą przyszli. Czułam się jak odkrywca, nie wiedziałam co to za droga ani dokąd mnie zaprowadzi, ale postanowiłam zaryzykować, w najgorszym wypadku po prostu zawrócę. Początkowo droga pięła się do góry, potem wzdłuż oceanu urywistym zboczem i dalej w las… by wyprowadzić mnie do przecudownej zatoki i pięknej plaży, do której schodzi się po drewnianych podestach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To plaża po drugiej stronie miasta, czytałam o niej, ale wczoraj nie mogłam jej odnaleźć. Ależ tu pięknie :) Cudowny szum oceanu, spienione bałwany wody zaciekle wdzierające się na ląd… Żadne zdjęcia i żadne słowa nie oddadzą w pełni tego piękna…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zachwycałam się tym szumem, spienionymi falami i kroplami wody radośnie tańczącymi w promieniach słońca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ta plaża była zupełnie inna od tej, którą widziałam wczoraj – bardziej „dzika”, szorstka, żadnych muszli, za to szalejący ocean… Bajecznie :)

Nie było tu prawie nikogo, tylko gdzieniegdzie pojedyncze osoby. W samotności, skupieniu, mogłam napawać się tym cudownym pięknem, kontemplować i podziwiać…

 

Później klucząc uliczkami pomiędzy domami, w końcu odnalazłam albergę i udałam się na plażę, którą wczoraj wchodziłam do Fisterry. Wspaniały spacer brzegiem, chłodna woda co i rusz obmywająca nogi i wyrzucająca na brzeg mnóstwo różnego rodzaju muszli. Wiele osób dało się porwać tej wspaniałej „gorączce” wyszukiwania pięknych muszelkowych okazów. Ileż radości może dać człowiekowi takie zwykłe zbieranie muszelek, powrót do dziecięcych zachwytów i odkrywanie w sobie prostoty dziecka. Jakże to nam czasami potrzebne :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na plaży spotkałam też małą Kate z rodzicami. Radości nie było końca :)

Dwie plaże po przeciwległych stronach miasta, obydwie zachwycające, piękne, a przecież różniące się od siebie.

 

Po południu wybrałam się na rejs stateczkiem. Mogłam podziwiać przylądek Finisterre od strony oceanu. Pogoda znów zaczęła płatać figle, z każdą minutą przybywało chmur. Woda tutaj ma zupełnie inny kolor, a prześwitujące przez chmury promienie słoneczne tworzą na wzburzonych falach niezwykłą błyszczącą mozaikę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tymczasem niebem nad miastem już całkowicie zawładnęły chmury. Ledwie zdążyłam przed deszczem uciec do albergi. Po raz kolejny udało mi się nie zmoknąć :)

Niestety pragnienie oglądania zachodu słońca musi zaczekać do następnego razu.

To już prawie koniec mojego Camino. Jutro powrót do Santiago, a potem do Polski. Szkoda, że ten czas minął tak szybko. Coś się kończy i coś się zaczyna. Jak w życiu :)


Dodaj komentarz »

Wiola :: 15.05.2015 18:05
O tym, że do końca wędrówki już coraz bliżej...

Olveiroa – Cee  19 km

Ranek powitał mnie mglistą pogodą. Nie była to mgła „jak mleko”, niemniej wokół panowała jakaś szadź, a po upragnionym słońcu nie było śladu. Idę wzdłuż strumienia, a potem coraz wyżej i wyżej, mozolnie zmierzam do Hospital. Po drodze, w barze w Logoso, nabieram sił do dalszej wędrówki pod górę. Niby męcząco i pod górę, a mimo to szło mi się bardzo radośnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W Hospital na skrzyżowaniu, niezdecydowani pielgrzymi stają przed nie lada wyborem – Muxia czy Fisterra? Ja skręciłam w lewo, udając się na „koniec świata”. W Hospital poznałam sympatycznego pielgrzyma, emerytowanego nauczyciela z Belgii (a może z Holandii?), który pielgrzymował od ponad 60 dni i miał w nogach taką ilość kilometrów, o jakiej nawet mi się nie śniło. Wielkie uznanie smiley Przez jakiś czas szliśmy razem, rozmawiając oczywiście o Camino oraz o sytuacji gospodarczej naszych krajów. I muszę przyznać, że było mi wstyd, kiedy porównaliśmy różne dodatki socjalne oraz minimalną płacę obowiązujące w naszych krajach. Po jakimś czasie rozdzielamy się i każdy idzie swoim tempem. Buen Camino i być może do zobaczenia :)

 

Przede mną rozpościera się długa, piękna droga. Uwielbiam taki widok. Cisza, pusta droga i świadomość, że zaraz, za chwilę będę nią wędrować, metr po metrze, krok za krokiem będę ją chłonąć, zachwycać się tym, że po prostu jest i że dziś, teraz mogę ją przemierzać. Droga i wędrowiec – razem tworzą coś pięknego smiley

 

 

 

 

 

 

Przechodzę obok Sanktuarium Nosa Senora das Neves. Niestety jest zamknięte. Ale właściwie czego się spodziewałam? Większość kościołów, które w ciągu dnia mijałam na Camino, było właśnie zamknięte. Po kilku kilometrach skręcam troszkę w bok i z lubością wypoczywam przy źródełku obok kaplicy św. Pedro Męczennika.

 

A potem znów powracam na piękną drogę, która pod górę wyprowadza mnie na szczyt...

Staję oczarowana. Przed oczami roztacza się tafla oceanu. Jest pochmurno, trochę mgliście, ledwie widać (ale dobrze, że chociaż trochę widać) linię horyzontu. Na zdjęciu poniżej niestety nie wyszło to najlepiej - w rzeczywistości było ładniej :) Patrzę na przylądek Cabo Fisterre. To właśnie tam zmierzam.

Każde uderzenie serca bije z zachwytem smiley Przy pięknej pogodzie musi tu być cudownie. Siadam z boku przy drodze i obserwuję kolejne nadchodzące osoby. Idą pod górę i nagle jeden krok zmienia wszystko – wspaniały zachwyt malujący się na twarzach :) To miejsce gdzie zatrzymują się wszyscy. Chwile kontemplacji, wpatrzenia w dal, radosne rozmowy i każdy w swoim tempie udaje się dalej.

 

Zejście w dół przy takich widokach było przyjemnością :) W dole widać już malownicze Cee i zatokę.

Postanowiłam, że tego dnia zostanę w Cee, przyjemnym i ładnym miasteczku. Zatrzymałam się w alberdze O Camino das Estrelas. A tam… pusto. Nie licząc pary, która wynajęła osobny pokój, w alberdze oprócz mnie był tylko jeden pielgrzym. Chyba nic dziwnego, większość wędrowców „pobiegła” od razu na Fisterrę.

 

Po południu, tradycyjnie przyszedł czas na zwiedzanie miejscowości i na mały rekonesans szlaku na jutrzejszy poranek. Było zbyt zimno, by wylegiwać się na piasku, ale spacer niewielką plażą był obowiązkowy :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A do Fisterry zostało niecałe 14 km :) Już tak blisko. Niebawem skończy się wędrowanie. Czy nie będzie mi brakowało tego pokonywania kilometrów, marszu krok za krokiem, nawet zmęczenia, które jakby nie patrzeć, jest przecież nieodłącznym elementem wędrówki? Czy nie będzie mi brakowało tych wszystkich przyjaznych spotkań, radosnych pozdrowień, piękna przyrody i cudownych widoków? Będzie, na pewno w sercu nieraz zrodzi się tęsknota za Camino. I wiem, właściwie już od momentu gdy zachwyciłam się Drogą, że zrobię wszystko, by na ten szlak jeszcze powrócić smiley


Dodaj komentarz »

Wiola :: 09.05.2015 17:10
O pięknie ojcowskiej dumy...

Negreira – Olveiroa  33 km

Rano cieszę się, że jestem już właściwie za miastem i nie muszę rozpoczynać dnia od miejskiej wędrówki. Po przysłowiowych „paru krokach” mijam kościół San Xulian oraz kilka budynków, które wydają się opuszczone i po chwili ścieżka prowadzi w las. Mijają mnie współpielgrzymi z albergi, kilku panów w sile wieku, tacy co to „wszystko mogą i nic im nie straszne”. Nawet nie zamierzam się z nimi ścigać, tempo mieli rzeczywiście zawrotne, ledwie zdążyłam odpowiedzieć Buen Camino i już ich nie było :)

Cieszę się, że wczorajsza ulewa nie przeciągnęła się na dzisiejszy dzień. I choć pogoda wciąż jest niepewna, to na szczęście nie pada. Idę spokojnie, ścieżka prowadzi pod górę, a wokół panuje sielski spokój. Znów mogę cieszyć się przyrodą i ciszą. Te dni to jakby przedłużenie pielgrzymki do Santiago i okazja, by nadal jeszcze czuć smak Drogi.

 

Wkrótce ścieżka doprowadza mnie do szosy i idąc dalej przemierzam co jakiś czas małe miejscowości. W jednej z nich, chwila nieuwagi i… skręciłam w niewłaściwą stronę. Na szczęście po kilkudziesięciu metrach droga rozwidlała się – brak strzałki w którąkolwiek stronę zmusił mnie do zawrócenia. Odnalazłam w końcu upragnioną strzałkę z muszelką i tym razem udałam się we właściwym kierunku. Ileż radości mogą sprawić pielgrzymowi te charakterystyczne znaki Drogi :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niebawem pogoda zaczęła się poprawiać i chwilami zza chmur zaczęło wyglądać słońce. Od razu zrobiło się przyjemniej :)

Jeden ze spotkanych pielgrzymów, zapytał mnie czy gdzieś po drodze nie widziałam człowieka z wielkim białym pudłem na plecach. Wiedziałam, że chodzi mu o Dana Johansena, naszego caminowego wiolonczelistę. Krótka pogawędka o tym, że przemierza Camino, o jego koncertach oraz o tym, że dziś będzie grał w Olveiroa. I nagle słyszę „It’s my son”. Ileż w tym krótkim zdaniu było ojcowskiej dumy, takiej zdrowej, pięknej dumy ze swojego syna. Wspaniałe to było. I choć od tamtej pory minęło już sporo czasu, to wciąż mam przed oczami wyraz twarzy i oczu tego pielgrzyma. Oczu, z których wyczytać można było tak wiele. Jaka piękna może być ojcowska duma smiley

 

Choć dzisiejszy odcinek nie jest wcale krótki, to raczej jest dość monotonny. Czasem przez las, czasem wzdłuż szosy, ot zwykła, spokojna wędrówka. Nie wiem dlaczego, ale właśnie w tym spokojnym, rytmicznym wędrowaniu, powraca do mnie jeden z wierszy ks. Marka Chrzanowskiego:

    

Brnę przez życie

     z jednym kijem w ręku

     pod wiatr

     pod prąd

     nie tracąc z oczu

     ostatniego szczytu

 

Dla urozmaicenia, gdzieś po drodze mijam duży zbiornik wodny.

 

 

W końcu dotarłam do Olveiroa. W alberdze municypalnej były już zajęte prawie wszystkie miejsca, zresztą wywarła ona na mnie nienajlepsze wrażenie. Powróciłam więc do mijanego wcześniej prywatnego albergue Horreo, dormitorium duże, przestronne, czyste i ładne łazienki, obok bar.

 

 

Po prysznicu, praniu i odpoczynku udałam się na mały spacer. „Wybadałam” drogę na jutrzejszy poranek, przez chwilę zachwycając się urokliwym szmerkiem małego potoku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Olveiroa to mała, senna miejscowość, momentami sprawiająca wrażenie,  jakby czas zatrzymał się tu dawno temu (no może gdyby nie ten samochód w tle).

Spotkałam ponownie pana Johansena, który zaprosił mnie na wieczorny koncert Dana w kościele Santiago. Miło było po raz kolejny posłuchać pięknych dźwięków wiolonczeli :)

 


Dodaj komentarz »

Wiola :: 02.05.2015 18:22
O tym, jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia...

Santiago de Compostela – Negreira  22 km

Dziś powracam do pielgrzymiego rytmu. Pobudka, szybka poranna toaleta, plecak na plecy i w drogę. Opuszczam albergę, która była mi domem przez ostatnie dwie doby i kieruję się w stronę Katedry. Zatrzymuję się na chwilę na prawie jeszcze pustym Placu Obradoiro. To niesamowite, że tu jestem, że pokonałam wiele swoich obaw, lęków i zdecydowałam się wyruszyć w Drogę, dotarłam do celu swojej pielgrzymki, a teraz zmierzam do następnego celu – na „koniec świata”. Do zobaczenia św. Jakubie :) To moje pierwsze Camino, ale już wiem, że chyba nie ostatnie smiley

Kieruję się na przeciwległy koniec Placu Obradoiro i uliczką po prawej stronie schodzę w dół. Ranek jest chłodny, pochmurny. Czyżby miało padać? Żółte strzałki wyprowadzają mnie za miasto, ostatnie spojrzenie na oddalone wieże katedry, a potem już zanurzam się w przyrodzie.

„Trud jest nieodłącznym elementem wędrówki”

Szlak biegnie głównie przez lasy eukaliptusowe, momentami ostro pod górę, a noga wciąż daje mi się we znaki. Do dziś się zastanawiam, czy rzeczywiście ten odcinek jest ciężki, czy też tak go odbierałam właśnie przez nadwyrężoną nogę, bądź co bądź dla mnie był to trudny etap. I kiedy po ok. dwóch godzinach w zasięgu wzroku pojawił się bar, niemal śpiewałam z radości :) Jak przyjemnie było zdjąć plecak, usiąść, zamienić kilka słów z innymi pielgrzymami, no i… wypić kawę :) Cafe con leche zdecydowanie dodało mi sił. Aura też zrobiła się przyjemniejsza, przejaśniało się i zza chmur zaczęło wyglądać słońce. Super :) Jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia smiley Tego zresztą doświadczamy w czasie całej wędrówki, ubogość potrzeb i pielgrzymi minimalizm, niejednego z nas zadziwia.

 

Spokojnie ruszam w dalszą drogę. Przede mną znów podejście do góry na wzniesienie Alto Mar do Ovellas. Niebawem docieram do uroczej miejscowości Ponte Maceira i przechodzę przez piękny stary most nad rzeką Tambre. To bardzo urokliwe miejsce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przez zbliżenie w aparacie z zachwytem obserwuję jak radośnie podskakują krople wzburzonej wody. Istny taniec :)

 

Po kilku kolejnych kilometrach docieram do Negreira, gdzie wędrowców wita figura pielgrzyma. Miejscowość sprawia bardzo sympatyczne wrażenie.

W centrum miasta widzimy kolejną rzeźbę. Mama - krowa liże za uchem swoje dziecko. I choć po wydarzeniach z Sarri jestem na bakier z krowami, to muszę przyznać, że ta rzeźba jest dość wymowna i można się zastanowić nad jej głębszym sensem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mijam średniowieczny dwór Pazo de Coton, a pielgrzymi szlak prowadzi przez bramę w starych murach. Bardzo ładne miejsce, tylko dlaczego nie zrobiłam tu zdjęcia?

 

Zatrzymałam się tuż za miastem w alberdze municypalnej. Warunki dobre, wreszcie normalne łóżka (nie piętrowe), kuchnia, „salon”, miejsce do odpoczynku z dala od miejskiego zgiełku i tylko prysznice… bez zasłonek blush Słyszałam już wcześniej o takich „cudach”, ale dopiero tutaj pierwszy raz się z tym spotkałam.

 

 

Po odpoczynku schodzę w dół z powrotem do miasta, krótki spacer ok. 1 km. Pogoda znów się zmienia, nie ma już śladu po wcześniejszym słońcu, robi się szaro i nieprzyjemnie.

Moją uwagę przykuwa dość nietypowy monument, jak się później okazało – pomnik emigranta. Jest niesamowity.

Jest popołudnie, trochę za wcześnie by móc kupić obiad, postanawiam więc poszukać marketu i zrobić zakupy. Kiedy wyszłam ze sklepu czekała mnie niemiła niespodzianka. Nadciągnęły ciemne chmury, tu i ówdzie słychać było złowrogie pomruki zbliżającej się nawałnicy. Rozpoczął się wyścig z czasem. Szybciej, szybciej – łatwiej było to sobie powiedzieć, niż zrealizować po całym dniu wędrówki. Już z powrotem mijam pomnik emigranta, już przechodzę przez średniowieczną bramę, jeszcze trochę pod górę… gonią mnie grzmoty… szybciej… już widać albergę… Uff, nareszcie :) Dosłownie kilka chwil później lunęło jak z cebra. Ależ mi się udało, kolejny mały cud mojego Camino. Okazuje się, że nawet suchy kark może być powodem do radości :)

 

Nie sposób nie wspomnieć tutaj o przesympatycznej hospitalerze, która widząc co się dzieje za oknem, samochodem zawiozła do miasta pielgrzymów, którzy wyjście na obiad planowali na późniejszą porę, co teraz z racji burzy okazałoby się niemożliwe.

I tak oto wieczorem, wszyscy nie przemoknięci i szczęśliwi cieszyliśmy się z kolejnego dnia wędrówki smiley


Dodaj komentarz »