Camino de Santiago

Grzesiek i Jacek: Szczecin -- Santiago

06/2018
Grzesiek i Jacek: Szczecin -- Santiago

Grzegorz Szkibiel :: 12.06.2018 08:28
3 czerwca: Leipzig -- Nova Eventis

Tego dnia pobiliśmy wszystkie rekordy, jeśli chodzi o wczesne wstawanie. Nawet w tym lesie w namiocie podnieśliśmy się nieco później, chociaż mieliśmy wtedy więcej do przejścia.

Gospodyni nie przyszła nas pożegnać. No cóż, musiałaby obudzić też i zabrać swoje dziewczynki, a to nie jest prosta sprawa. Pozostawiliśmy klucz w umówionym miejscu i ruszyliśmy przez uśpione ulice miasta.

Dawno temu już zauważyłem, ze poranne marsze mają swoje istotne zalety. Po pierwsze, jest chłodno i bardzo dobrze się idzie. Po drugie, nikt nie przeszkadza w marszu, bo spotykamy tylko nielicznych spacerujących wyciągnietych na spacer przez ich psy. No i po trzecie, może to jest efekt dosypiania, ale nie pamięta się dystansu -- kilometry zaczynają się dłużyć dopiero po 10.

Po trzech kilometrach dochodzimy do rzeki Białej Elstery i podążamy wzdłuż niej po wale przeciwpowodziowym. Mijamy pojedynczych biegaczy, czy wędkarzy. Jest chłodno, przyjemnie i nie ma komarów. Pod koniec naszej wędrówki po wale, odchodzimy wąską scieżką przez łęg do "najdzikszej restauracji w Niemczech" -- tak przynajmniej mówią drogowskazy. Restauracja jest jeszcze totalnie śpiąca. Teraz to już trochę przez las, trochę przez pole dochodzimy do Kleinliebenau.

W sumie to pogubiłem się w kwestiach granic administracyjnych, ale na mapie widzę, że zaraz za ta miejscowością opuściliśmy Saksonię i weszliśmy do Saksonii-Anhaltu. 

Zaraz za autostradą opuszczamy Via Regię i skręcamy w kierunku centrum handlowego Nova Eventis. Przyznam się, że trochę mi żal było opuszczać szlak. Była godzina 10, czy nawet wcześniej, pogoda doskonała, więc miałem ochotę na kolejne 30km. Ale niestety, praca od poniedziałku czeka, a jeszcze wieczorem trzeba złapać jakąś mszę w Szczecinie - bo to przecież niedziela.


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 10.06.2018 10:45
2 czerwca: Eilenburg -- Leipzig

Pfarrer przywitał nas z rana, dokładnie jak zjedliśmy śniadanie i zbieraliśmy się do wyjścia. Pokazał nam kościół oraz opowiedział o wielkiej powodzi z początku wieku. 

Spędziliśmy chwilę w kościele. W sumie nie śpieszyliśmy się. Była sobota i trzeba było zrobić zakupy, bo jak powszechnie wiadomo, w Niemczech niedziela jest wolna od handlu, a po drodze raczej nie mieliśmy żadnych miejsc ze sklepami. 

Netto otwarto dokładnie o 7:00. Trafiliśmy właśnie na otwarcie.

Wystartowaliśmy powoli przemierzając ulice Eilenburga. Dzień zapowiadał się nieco chłodniejszy niż poprzedni, ale i tak korzystaliśmy z głębokiego cienia budynków. Tuż przed wyjściem z miasta, chodnik odbił w prawo i poprowadził ostro pod górę ku kościołowi mariackiemu i cmentarzowi.

Stamtąd poszliśmy już po równym najpierw przez wiadukt nad drogą krajową a następnie przez kładkę nad torami. 

Kolejne tory były już bez kładki. Zamiast iść wzdłuż torów do przejazdu, zdecydowaliśmy się skorzystać ze ścieżki przez tory. Zaraz za torami mieliśmy dalszą część naszej drogi. Idąc lekko pod górę dotarliśmy do miejscowości Woelpern. Tam przywitały nas gołąbki. Zaraz za Woelpern dołączliśmy do drogi krajowej 87, wzdłuż której wiodła ścieżka dla rowerów. Skorzystaliśmy z niej aż do miejscowości Jesewitz. 

Drogowskaz pokazuje, że do Lipska jeszcze zostało 16 km. Trochę nas przerażał marsz przez duże miasto po chodnikach wzdłuż ruchliwych ulic. Miejscowości były coraz to bliżej siebie. Oznaczało to, że jesteśmy już na przedmieściach. 

Jeszcze kilka odcinków asfaltowych lub polnych po polach oraz leśnych, piaskowych po lasach, ale nie są to już odcinki po których idzie sie pół dnia. Spotykamy coraz więcej ludzi spacerujących czy to z psami, czy tak sobie. Znaków trasy Jakubowej jakoś nie widać. Za to mamy bardzo wyraźne znaki i drogowskazy drogi Martina Luthera. 

Gdzieś pośród łąk spotykamy szlak berliński drogi Świętego Jakuba. Znaki - muszelki pojawiają się, ale jakoś tak dziwnie oznaczone, jakby do góry nogami.

Generalnie, staram się fotografować każdy kościół na naszej drodze i coś tam na jego temat napisać, ale tutaj pomieszały mi się nie tylko kościoły, ale i miejscowości. Szlak wiedzie tu wąskimi ulicami oraz alejkami parkowymi. Rzadko mamy normalną szosę. 

Po przejściu pod autostradą, jesteśmy właściwie w Lipsku, chociaż oficjalnej tablicy jeszcze nie było.

Chwilę za autostradą, dróżka poszła ostro pod górę. W pewnym momencie mogliśmy skręcić w prawo i ominąć atrakcję, jednak poszliśmy kilkadziesiąt metrów  w górę, a potem w dół. Na górze był romański kościół Świętej Tekli. Wzrok przykuwa tu zegar słoneczny na wieży. Jak już tu doszliśmy, to znaleźliśmy też ławkę, żeby chwilę posiedzieć.

Przyznam się, że droga prze Lipsk zaskoczyła mnie. Spodziewałem się długich i szerokich ulic, które trzeba często przekraczać, a przejść nie ma akurat tam, gdzie my chcemy iść, a tu po prostu park, który podprowadza nas pod samo centrum. Idziemy alejkami mijając rowerzystów, biegaczy i piechurów. Czasami zahaczamy o ulice. Gdzieś w oddali widać budynki miejskie i słychać jakieś kąpielisko. Suche plamy pod drzewami zdradzają, że całkiem nie dawno padało. 

W końcu jednak doszliśmy do tych szerokich ulic. No cóż... Przejście, choć krótkie, to jednak męczące. Dworzec kolejowy, widoczny z wiaduktu, okazał się być jakoś tak strasznie daleko. Każda minuta marszu dłużyła się w nieskończoność. Ostatecznie, doszliśmy do dworca i kupiliśmy bilet powrotny. Przy okazji, przećwiczyliśmy, ile czsu zajmie nam przejście od przystanku autobusowego do ostatniego peronu: 6 minut szybkiego marszu, właściwie biegu. 

Tuż przy dworcu zaczyna się deptak przez Stare Miasto. Jest sobota, ale nie wiem czy to z tej okazji jest tu taki tłok. Bardzo ciężko jest przecisnąć się gdziekolwiek, nie mówiąc już o rozsądnym tempie marszu. Wchodzimy na obiad do Chińczyka, a zaraz potem na lody - euro za gałkę.

Po kilkudziesięciu, czy kilkuset metrach przedzierania się pomiędzy ludźmi, straganami, stolikami i czym tam jeszcze, dotarliśmy do kościoła Św. Tomasza z pomnikie Jana Sebastiana Bacha. Tu zrobiliśmy kilka zdjęć i zastanawialiśmy się, kto jest na posągach wokół kościoła. Niestety, wejście było zamknięte, więc wnętrza z oryginalnymi organami Jana Sebastiana nie obejrzeliśmy. Za kościołem było jeszcze trochę deptaka, a potem ulice, skrzyżowania i typowe uroki wielkiego miasta. Jak dotąd, Lipsk jest największym miastem na naszym szlaku (Szczecin jest nieco mniejszy). Okazało się jednak, że chwilę za deptakami znów zaczął się park, a w parku doskonale oznakowana droga Via Regia. 

Według naszych obliczeń, zostało jeszcze około 2800 km, a tu jest 2454. Tak, czy inaczej, jeszcze chwila przez park, potem alejka wzdłuż ogródków działkowych i uliczki dzielnic Moeckern. Stąd już chwila do noclegu. jesteśmy o godzinę za wcześnie, więc idziemy odwiedzić pobliski sklep, otwarty jeszcze przez pół godziny. Potem ławeczka i telefon, do bardzo sympatycznej gospodyni, pani Aniki. Anika przyjechała z dwiema dziewczynkami, z których starsza, Eleonora, pokazała mi wszystkie swoje zadrapania i sińce. Ponownie, na noclegu -- pełna kultura: łóżko, kuchnia i prysznic. Opłata -- co łaska -- skarbonka na stole w sypialni.


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 08.06.2018 09:35
1 czerwca: Torgau -- Eilenburg

Umowa z panem Michaelem była taka, że jeśli wyjdziemy przed siódmą, to zostawimy klucz w skrzynce na listy. Obok naszego schroniska nocowała jakaś grupa kajakowa w namiotach. Towarzystwo musiało być mocno zmęczone, ponieważ usnęli przed nami. Po śniadaniu, szybko spakowaliśmy się i spotkaliśmy naszego gospodarza, który przyszedł nas pożegnać. Grupa kajakowa też już wypływała. Poprosiliśmy o pieczątkę. Trzeba było przejść do biura, gdzie ozdobna pieczątka co prawda była, ale nie było do niej poduszki. W rezultacie dostaliśmy pieczątki do faktury z dużym napisem BEZAHLT.

Ponieważ panu Michaelowi było po drodze, wiec przemarsz przez Torgau mieliśmy z przewodnikiem. Na początku była opowieść o dużej wodzie, która nawiedziła Torgau kilkanaście lat temu. Ciężko sobie wyobrazić, że mała, w sumie, rzeka podnosi poziom swojej wody o kilka metrów zalewając bezkresne, wydawać by się mogło obszary zalewowe i jeszcze część miasta. Z uwagi na zagrodzone przejście, idziemy kilkaset metrów wzdłóż Łaby, obok pomnika spotkania sprzymieżonych. Jeden z Amerykanów, którzy brali udział w tym pamiętnym spotkaniu mieszkał w Torgau przez długi czas i został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Ponownie wchodzimy na dziedziniec zamku, zbudowanego, czy też ulepszonego podobno, przez samego Napoleona Bonaparte. 

 

Ten niedźwiedź jest żywy i prawdziwy! Niedźwiedzie w fosie zamku Torgau są trzymane od 1425 roku. Dno fosy znajduje się ponad poziomem Łaby, więc zdecydowano się zabezpieczyć zamek raczej za pomocą niedźwiedzi niż wody. Dzisiaj to oczywiście tylko atrakcja turystyczna. 

Przemierzamy ulice Torgau. Mijamy targ wraz z rozstawiającymi sie właśnie kramarzami. Podobno codziennie przyjeżdża tu jakiś handlarz z Polski, do rozmowy z którym nasz przewodnik nas mocno namawia. Tylko, że my chcemy na trasę, póki słońce jeszcze nie praży. Po lewej pojawia się piękny budynek kościelny. Już chciałem wyjmować aparat, gdy się dowiedziałem, że jest to aula tutejszego gimnazjum. No nic, wiara upada, budynki zmieniają swoje przeznaczenie. Chwilę później żegnamy naszego przewodnika - przybywa nam intencja na codzienne modlitwy.

Słońce zaczyna dawać się już we znaki, ale chronią nas wciąż długie cienie budynków lub drzew. W piątkowy poranek, w mieście panuje dość duży ruch. Dwa razy zatrzymują nas światła uliczne, powodując długie, nerwowe postoje. W końcu wychodzimy z miasta, wzdłóż rzędu garaży. Zaraz potem droga zmienia się w ścieżkę po bagiennej grobli, a po kilkuset metrach idziemy utwardzoną dróżką wzdłuż rowu melioracyjnego.

Przekraczamy rów po starym, opuszczonym moście kolejowym. Chwilę później kończy się las i zaczyna pole. Droga jest na przemian utwardzana tłuczniem, asfaltowa albo wykładana polbrukiem, czy jakkolwiek się to tutaj nazywa. 

Od Herzbergu, nasza odnoga drogi Św. Jakuba miała być dobrze oznakowana. Okazuje się jednak, że nie do końca tak jest. Mamy tylko nieliczne muszelki, które, w zasadzie wszystkie fotografowałem. Temperatura wciąż zmierza ku górze i 30o jest coraz bliżej. W pełnym słońcu temperatura jest zapewne wyższa. Mijamy wioskę skąpaną w słońcu, znów mamy bardzo długą prostą (2km) wzdłuż rowu melioracyjnego. Droga ma dwie koleiny wyżłożone polbrukiem. Na końcu prostej wchodzimy do miejscowości Klitzschen.

Poza kamiennym kosciółkiem (chyba w stylu romańskim), nie ma więcej nic ciekawego w tej miejscowości. Ale zacieniona ławka na cmentarzu zachęca do odpoczynku. Przy wyjściu z wioski mijamy maleńki zagajnik. Potem znowu mamy bezkresne pole z majaczącymi na końcu zabudowaniami.

Audenheim wita nas rekonstrukcją XVIII-wiecznego młyna. Droga przez tę miejscowość, to 5km po asfalcie lub po chodnikach. Tylko na chwilę opuszczamy główną drogę.

Drogowskazy wyraźnie mówią, że jesteśmy w połowie drogie. Właśnie mija południe, a temperatura przekroczyła już 30o i dalej rośnie. Po wyjściu z Audenheim, dalej idziemy drogą asfaltową w kierunku miejscowości Schoena.

 O miejscowość tę tylko zahaczamy i drepczemy przez kolejne bezkresne pole do Moelbitz. To są już przysiółki Eilenburga. Nogi idą już tylko z przyzwyczajenia. Słońce nie daje wytchnienia. Za Moelbitz schodzimy do Paschwitz. Tu mamy krótki odpoczynek w cieniu drzewa. 

Eilenburg zbliża się, ale raczej wolno. Mamy kolejną długą prostą, lekki zakręt i ponownie długa prosta. Droga jest coraz to ruchliwsza. Nie możemy iść już obok siebie z uwagi na samochody. Przecinamy szeroką drogę krajową (nr 87) i wchodzimy w uliczki Eilenburga. Chwilę później opuszczamy uliczki, żeby przejść ścieżką przez bocznicę kolejową, a stąd drogą techniczną (piasek po kostki) idziemy do alejki i parku wzdłuż rzeki Muldy. 

W Elenburgu mieliśmy zarezerwowany nocleg w schronisku przy parafii rzymsko-katolickiej. Jest pierwszy piątek miesiąca, więc nasz pfarrer jest raczej w rozjazdach po parafiach. Nie śpieszymy się. Odwiedzamy bar kebap, gdzie jemy wegetariańską pizzę. 

Jeszcze kilka kroków po ulicach i dochodzimy do schroniska. Kościół jest zamknięty, ale pod schroniskiem mamy trochę dachu, z którego ochoczo korzystamy, kiedy deszcz (skąd on się wziął?) wygania nas z ławki. Po godzinie oczekiwania, dzwonimy do naszego pfarrera. I tu niespodzianka: Po kilku sekundach rozmowy dowiaduję się, że obok pfarrera jest dziewczyna, Jessica, która mówi po polsku. Bez problemu dogadujemy się i po kilkunastu minutach witamy oboje. Pfarrer pokazał nam wszystko, z czego możemy w schronisku korzystać - duża sala jest przygotowana na jutrzejsze przyjęcie pierwszokomunijne. Możemy korzystać z napojów na półkach, a wśród nich są piwo i wino. Wypiliśmy tylko herbatę. Jeszcze poprosiliśmy pfarrera, żeby zadzwonił i zameldował nas na następny postój - w Lipsku. Dość długo rozmawiał i zapewne dobrze się przy tym bawił, ale sprawę załatwił, za co jesteśmy mu dozgonnie wdzięczni.

No i właśnie w Eilenburgu skończyła się kolejna strona w naszych credentialach.


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 05.06.2018 08:40
31 maja: Herzberg -- Torgau

Boże Ciało: najwcześniejsza msza jest o 7.00. Po mszy idziemy prosto na dworzec. Dyskutujemy o homilii. Zgadzamy się, że była kiepska, chociaż... dyskutujemy na tematy poruszone przez Diakona, więc może nie było tak źle. Pociąg do Angermuende, stamtąd do Berlina. Tu kawa i bułka u "Chinki" - w cudzysłowie, bo może to Wietnamka, Tajka, Malajka, czy co tam jeszcze. Dalej do Herzbergu, gdzie dojeżdżamy o 13:09 -- bardzo późno jak na rozpoczęcie jakiejkolwiek wędrówki. Do przejścia mamy dziś 27km - w największym upale. 

Zaczynamy alejką przez las, następnie drogą bez przejazdu dochodzimy do torów kolejowych, ktore przecinamy i idziemy wzdłóż drogi krajowej 87. Nie lubimy chodzić wzdłóż ruchliwych szos, ale to one są najkrótszymi drogami do dużych miast. Idąc "opłotkami", nadrabiamy drogi. Mimo to, przy najbliższej okazji przechodzimy na utwardzoną drogę wzdłóż torów, którą zmierzamy przez dłuższą chwilę aż do lasu na horyzoncie. Tam żegnamy tory i przerzucamy się na lokalna droge asfaltową, która nas prowadzi do miejscowości Beyern. 

Według przewodników, droga Świętego Jakuba miała być już dobrze oznakowana. Nie jest tak, natomiast spotykamy znaki z gotyckim L oznaczajace drogę Martina Luthera. Według drogowskazu, mamy cos koło 22km do przejścia. Wchodzimy na piaskową drogę leśną. Jakaś para chce nas chyba podwieźć, bo zatrzymują się i coś tam sprechają. Dziękujemy ładnie i depczemy dalej.

Wielbiciele Martina Luthera musieli dostać sporo pieniędzy na utworzenie tej drogi, pewnie z okazji 500-lecia reformacji. Punkt odpoczynkowy jest doskonały. Dałoby sie nawet tutaj pospać. Niestety, na to akurat nie mamy czasu. 

Mniej wiecej w połowie drogi pomiędzy lasem a miejscowością Doebrichau, spotykamy jakieś postacie z bajki. Wilk jest całkiem sympatyczny, chociaż zęby ma straszne. W miejscowości robimy rundę honorową. No cóż, 26,5km to dla nas troszke za mało, więc trzeba było dociągnąć do 27. Mniej - więcej w tym miejscu, żegnamy Brandenburgię i wchodzimy do Saksonii.

Za Doebrichau wchodzimy do lasu, żeby pochodzić po raz ostatni na tym etapie po piaskowych drogach. Po wyjściu z lasu mamy betonową drogę, która prowadzi do Beilrode.

W Beilrode, dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy: w Szczecinie jest burza, a my mamy mniej niż 10km do końca. Droga w dalszym ciągu wiedzie po betonowych drogach, pomiędzy linią kolejową i opuszczonym lotniskiem. Słońce nie oszczędza nas. Docieramy do Kreischau. Aby przekroczyć Łabę, korzystamy z mostu na drodze krajowej 87. Podziwiamy panoramę Torgau oraz statki na Łabie.

W Torgau okazuje się, że pozostała nam niecała godzina do zamknięcia Aldi. Przechodzimy przez dziedziniec zamku, oraz ponad głęboką fosą. Zaraz za zamkiem orientujemy się, że nasza droga jest zagrodzona. Idziemy więc dalej mijając katedrę (czy też luterański odpowiednik katedry). Tutaj jest pochowana żona Martina Luthera. Dochodzimy do sklepu Aldi tuż przed zamknięciem. Robimy szybkie zakupy i po znalezieniu ławki, dzwonimy do schroniska, żeby się zameldować. Na szczęście, Niemcy przedstawiają się na początku rozmowy, więc wiemy od razu, że dzwonimy do właściwej osoby. Z rozmowy nic nie rozumiem, ale w sumie to się dogadaliśmy, bo nocleg w Ruderverein załatwiliśmy.

Pan Micheal pokazał nam wszystko, wręczył klucze i... zaprosił na piwo.


Dodaj komentarz »