04/2020
Grzesiek i Jacek: Szczecin -- Santiago
« Starsze wpisy | Nowsze wpisy » |
Grzegorz Szkibiel :: 11.04.2020 13:08
16 sierpnia 2019: Point-a-Mousson -- Liverdun
Etap 45, ostatni w tym roku. Już myślimy o powrocie. Zawsze w takich sytuacjach stosujemy zasadę, im szybciej tym lepsze pole manewru. W efekcie startujemy o 7:00, a po dojściu do rynku, pijemy kawę. Teraz jakoś sprytnie trzeba dojść do szlaku. No cóż, nie jest to Via Regia, gdzie się po prostu idzie i nie trzeba się martwić o nocleg. Tutaj trasa co prawda jest, ale baza noclegowa, to już inna sprawa. Wybieramy całkiem przyzwoitą, prostą ulicę.
Dalej jest już szutrowa droga przez las, a potem pole. Idziemy wyjątkowo szybko.
Dochodzimy do miejscowości z okazałymi murami miejskimi. Kościół jest otwarty i jest w nim pieczątka. Korzystamy i idziemy dalej.
Stąd ruszyliśmy już wesoło przez pole, trochę lasu, takim trochę polem, trochę lasem i znowu przez pole do wioski, a za nią ponownie przez pole i las.
Bardzo przyjemny las ciągnie się aż do Liverdun. Tu idziemy prosto na dworzec, czy też, jak kto woli, przystanek kolejowy. No i powrót: najpierw francuskimi kolejami do Metz, potem flixbusem do Saabruecken, a stąd pociągami RE do Szczecina. W sumie zajeło nam to wiecej niż dobę. I na koniec kilka zdjęć z Metz z charakterystycznymi autobusami. A ostatnie zdjęcie jest gdzieś z Niemiec...
Komentarze (1): Pokaż/ukryj komentarze »
- Grzesiek :: 04.07.2022 19:27 Po pandemicznej przerwie, ruszamy dalej. Mamy nadzieję dojść do Paryża, czy gdzieś obok.
Grzegorz Szkibiel :: 10.04.2020 12:01
15 sierpnia 2019: Metz -- Point-a-Mousson
Jeszcze wieczorem, w schronisku, udało się załatwić nocleg w hotelu w Point-a-Mousson. Pierwotnie mieliśmy nocować gdzieś w lesie przy jakiejś wannie widocznej na googlach. Z racji noclegu w hotelu, etap będzie w całości wzdłóż Mozeli. To taka powtórka etapu szóstego: Kostrzyn -- Słubice. Tylko tam było wzdłóż Odry. 38 etapów później, znów zaczynamy od mszy świętej. Podczas nabożeństwa istotnie zaniżamy średnią wieku.
Jeszcze przed mszą, podczas naszego marszu do katedry, ponownie podziwiamy budynek z napisem Hotel de Police: więzienie, czy izba wytrzeźwień? O 9:00 ruszamy spod katedry i idziemy nad Mozelę. I w zasadzie do samego końca idziemy albo wzdłóż samej Mozeli, albo jej zalewów, tudzież kanałów.
Na początku mamy drogę asfaltową, to jest taki park, spotykamy kilku biegających. Mijamy też słup z kolejnymi latami pokazującymi poziom wody. Jest też jakiś cmentarz wojskowy. Trochę dalej mamy akwedukt.
Z okazji święta, odśpiewujemy całą część chwalebną różańca. Trwa to dłużej, ale i więcej drogi mija. Z powodu jakiejś starej śluzy i dopływu, musimy przejść przez wioskę i most. Potem na drugim moście, spotykamy grupę dzieciaków jedzących kanapki i wkraczamy na wał z pozostałościami po torach. Kolej ciągnęła tu barki na kanale.
Widać, że Mozela była w tym miejscu wielokrotnie kanalizowana. Mamy mniejsze kanały, od lat nie używane oraz całkiem spory kanał ze śluzami. Ten nowoczesny kanał będzie nam przez długiczas pokazywał drogę. Mieliśmy słońce, chmury, wiatr i słońce. Jakub nie poskąpił nam też deszczu, chociaż ulewy nie doświadczyliśmy.
Szeroki kanał od dłuższego czasu mieliśmy po lewej. Tymczasem po prawej płynął strumyk z dość dużym spadkiem i w kierunku przeciwnym do biegu Mozeli, przez co wąwóz z prawego boku całkiem uczciwie się pogłębiał. Jeśli gdzieś na kanale była śluza, to nie można jej było zobaczyć ze względu na kulistość Ziemii. Ciekawa sprawa: co się stanie ze strumykiem. Zagadka się rozwiązała: strumyk zniknął w przepuście pod kanałem, czyli minęliśmy akwedukt.
Majaczący z daleka spichlerz, stawał się coraz większy, kiedy do niego się zbliżaliśmy, aż pokazał się w całej okazałości. Trzeba było porzucić drogę wzdłóż kanału i wejść w ulice Point-a-Mousson. Ulica na początku szeroka i pusta zamieniła się w wąską i zastawioną samochodami uliczkę. Robi się coraz bardziej pochmurno, a chmury są wyraźnie deszczowe. Nie przeszkadza nam to w odwiedzeniu kościoła -- dziś oprócz Świętego Jakuba, mamy też opiekę Matki Boskiej. Nie zmokniemy przecież z powodu odwiedzin kościoła. I dochodzimy do rozległego rynku.
Arkady mogłyby ochronić przed ewentualnym deszczem, ale kończą się szybko i wychodzimy na most, z którego widać, że ulewa jest już blisko. Hotel też jest już blisko. Zrywa się wiatr. Wchodzimy do kościoła. Pierwsze (ciężkie) krople deszczu spadają jak już dochodzimy do hotelu. Trzy gwiazdki!
Grzegorz Szkibiel :: 05.04.2020 18:31
14 sierpnia 2019: Burton-Court -- Metz
Tym razem pozbieraliśmy się szybko i wyszliśmy o 8:15. Można było dojść do szosy i skorzystać z niej, ale lepszym wariantem była droga leśna -- skończyła się przy takim niby osiedlu letniskowym, czy leśnym i w rezultacie ruszyliśmy na przełaj przez las. Błąkaliśmy się po tym lesie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby robić za ścieżkę. Cały czas szliśmy w górę. Było przyjemnie chłodno. Na górze już spotkaliśmy asfalt. Główną drogę minęliśmy i ponownie weszliśmy w ścieżkę, która stopniowo zanikała, aż zanikła do zera. Na szczęście, mapa była na tyle dokładna, że znaleźliśmy drogę szutrową która zaprowadziła nas do St. Hubert. Tu mieliśmy nocować według pierwotnego planu.
No cóż, telefony nie odpowiadały, emaile trafiały w próżnię, pomimo, że cena koło 30 euro powinna gwarantować jakąś jakość. Wszystko było zamknięte na głucho: kapliczka, schronisko i kamping. Tylko źródełko działało. Solidna droga okazała się złudną, ale trzeba przyznać, że szlak był oznaczony bardzo dobrze. Weszliśmy w ścieżki, które omijały inne scieżki i cudownie wyszukiwały odpowiedniej grobli przez bagna.
W końcu wyszliśmy na płaskowyże i pola. Tu poprowadziły nas polne drogi. Później szlak poprowadził starym nasypem kolejowym. To jest rodzaj alejki, który mi najbardziej podpada. Szkoda, że po wiaduktach pozostały tylko pozostałości, więc czasem trzeba było obchodzić ruiny.
Polna, gruntowa droga przechodzi w asfalt i zaczynają się już przedmieścia Metz.
Wieżowce skutecznie pokazują nam drogę, chociaż jest tylko jedna szosa. Przed wejściem do lasu powstrzymują jakieś płoty i tabliczki wojskowe.
Mijamy kolejny przysiółek Metz. Ciekawy cmentarz żołnierzy niemieckich i francuskich. Jedni i drudzy bohatersko sie bronili w tych okolicach. Po polu wchodzimy bezposrednio w osiedle, z wieżowcami, które nam wcześniej pokazywały drogę. Wchodzimy w ulice, a następnie w park nad Mozelą. W oczy rzuca się duza liczba namiotów. W razie czego, też się tu rozbijemy. Jakaś kobieta myje naczynia przy samej ścieżce. Coś tam gada. Nie rozumiem...
Po drewnianych kładkach przechodzimy do cytadeli, a stamtąd na stare miasto.
Piękna katedra przykuwa wzrok. Jest informacja turystyczna. Może warto spróbować powalczyć o nocleg? Po kilkunastu minutach oczekiwania na kogokolwiek z obsługi, rezygnujemy. Po wizycie w katedrze idziemy do jakiegoś baru (chyba to był McDonalds, czy lokalny odpowiednik, ale nie jestem pewien). Rzucam propozycję żeby wracać. Krótka konsultacja z Flixbusem -- ponad 900 zl do Szczecina, pociąg? Nie ma biletów weekendowych -- na zwykłych nie przeskoczymy Niemiec. Idziemy do schroniska młodzieżowego. Jest blisko i okazuje się, że są miejsca. Instalujemy się i idziemy na zakupy. Po drodze podziwiamy tramwajowe autobusy -- jeżdżą po takich betonowych torach i gdyby nie to, że nie ma szyn i trakcji, to niewiele się różnią od naszych "swingów".
Grzegorz Szkibiel :: 04.04.2020 10:14
13 sierpnia 2019: Sierc-les-Bains -- Burton-Court
Obudziły nas dzwony. Nie wiem, czy były to dzwony kościelne na Anioł Pański, czy po prostu jakieś zegary. W Niemczech wszystko biło o tej samej porze, tutaj miało rozrzut do 15 minut. Sytuacja się powtórzyła kilka razy w czasie naszych czterech etapów po Francji. O 9:00 ruszamy z kampingu. Na początek jest ostro w górę ścieżką.
Wychodzimy na drogę wzdłóż zbocza. Tu mamy wybór: przez szczyt albo wokół. Decydują muszelki (które zresztą szybko znikły). Idziemy wzdłóż zbocza leśną drogą dookoła szczytu.
Cały czas dostrzegam jakieś różnice w porównaniu z Niemcami. Drogi są gorzej oznaczone, jakieś takie bardziej rozjeżdżone i błotniste. Wychodzimy na pola. Tutaj droga jest obrzucona, delikatnie mówiąc, nawozem. W pewnym momencie, na polnej, gruntowej drodze spotykamy tira. Nie wiem dokąd chciał dojechać -- pewnie gps pokazał mu skrót. W końcu wychodzimy na asfalt. Pokonujemy bardzo długie, proste odcinki szosy.
Zaraz za jakąś miejscowością, idziemy wąską szosą w lewo i dochodzimy do tablicy z groźnie brzmiącymi napisami. Szlak, co prawda bez muszelek, prowadzi dalej. Wkraczamy na linię Maginota.
Na początek wychodzimy na "ścieżkę dydaktyczną" wykonaną za dotacje unijne. Tak przynajmniej głosi tablica z gwiadkami. Nie do końca wiemy, czy wolno nam się tu swobodnie poruszać, zwłaszcza że trzeba strawersować chodnik i wejść do lasu. Tablice cały czas ostrzegają, że jest to teren wojskowy. Znajdujemy jednak jakiś szlak i idziemy przez las, błoto i koło bunkrów.
Po przejściu przez główną linię, w dalszym ciągu widzimy jakieś wieżyczki, ruiny a nawet całkiem solidny płot z tabliczką z wykrzyknikami. No cóż, po niemiecku rozumiem co któreś tam słowo, a po francusku to tylko bonżur mesje, czy jak to się pisze. Porzucamy drogę i idziemy ścieżką, a w zasadzie taką alejką w dół.
Dochodzimy do miejscowości. Przy kościele robimy krótki odpoczynek. Chmury się kłębią, ale na deszcz raczej się nie zanosi. Dziwne, w tym roku bardziej się denerwowałem, że deszcz będzie niż że pada, jak już padał.
Linia Maginota wciąż nas prześladuje. Dalej widzimy jakieś bunkry, zwłaszcz, jak się skręci z szosy. Mijamy też porzucone koszary, podobne do tych poradzieckich, co można spotkać u nas.
Mijamy też miejscowości. W jednej z nich działa baeckerei (mówią po francusku). Ciekawe, płaci się przez automat pod ladą. Ekspedienki tylko podają. Chwilę później znajdujemy pizzomat. Odpoczywamy chwilę. Jakaś rodzina kupuje pizzę.
W zasadzie, to trafiliśmy tam przez przypadek. Można było iść szosą, ale my poszliśmy tak jakby po obwodzie prostokąta, zamiast po przekątnej. Nie wiem jak to się ma do naszego szlaku, ale pierwotnie nocleg miał być gdzie indziej. W każdym razie kamping jest już blisko.
Pozostała jeszcze ta niekończąca się prosta, a potem zupełnie pusta miejscowość. Dziwne to było: godzina 17:30 i kompletnie nikogo na ulicy... Zaraz za miejscowością mamy nasz kamping. Wywołaliśmy spore zdziwienie, że przyszliśmy tu na pieszo. Kamping jest ładny, tylko do toalety daleko.
Grzegorz Szkibiel :: 02.04.2020 17:42
12 sierpnia 2019: Saarburg -- Sierc-les-Bains
Nie powiem, że padało całą noc, ale na pewno było mokro. W rezultacie, korzystając z pierwszych promieni słońca usiłujemy wysuszyć namiot. W efekcie wyruszamy z Saarburga o 8:30. Jest zimno. Słońce kompletnie nie grzeje. Dodatkowo wchodzimy w gęsty las i idziemy pod górę -- przynajmniej robi się trochę cieplej.
Na górze wychodzimy na pola. Mijamy takie dziwnie ustawione ławki -- można patrzeć na pola w jednym kierunku, ale zwroty są przeciwne. Dochodzimy do Merzkirchen. Według pierwotnego planu mieliśmy tu nocować. Nawet do nich dzwoniłem, przy koleżance germanistce, co nie lubi gadać przez telefon, ale w razie czego była obok. Zrozumiałem, że są zamknięci od Maja zaszłego roku.
Nie wiem, jak rozumieć zapraszające napisy "Herberge", skoro miało to być zamknięte. Mijamy to i wychodzimy na pole.
Pola towarzyszą nam przez długi czas. Jest trochę cieplej, ale za to pochmurniej. Komentuję dymy z odległych kominów, że to one powodują przyrost zachmurzenia.
Idziemy długimi, prostymi drogami. Asfalt zmienia się w beton, a beton w szutr. Być może z racji poniedziałku wszystkie kościoły są zamknięte.
Za miejscowością z pięknym, ale zamkniętym kościołem idziemy przez długie pole obserwując coraz to bardziej kłębiące się chmury. Na samej górze mamy widok na dalszą część naszej trasy. Szybko schodzimy z góry w doliną Mozeli. Wchodzimy w ulice jakiegoś miasta i tu się zaczyna. Przez ciężką zasłonę wody obserwuję≤ że miasto jest całkiem ładne. Kompletnie nie ma gdzie się schować, przyśpieszamy do maksimum. Ktoś zagaduje nas na temat noclegu -- pielgrzym z Niemiec. Mocno krzywi się, kiedy mówimy, że chcemy dojść do Francji. Kolejny zamknięty kościół -- przytulam się do ściany, ale to niewiele pomaga. Jakiś policjant biegnie z radiowozu na komisariat, rzuca jakiś dowcip o aresztowaniu nas -- może na dołku jest sucho...
Wygląda na to, że Niemcy płaczą po nas... Wkraczamy do Wielkiego Księstwa Luksemburga.
Wchodzimy prosto do Schengen na Plac Europejski. Gdzieś tu podpisywano układ. Oglądamy słup z muszelką. Jesteśmy na szlaku.
Możemy iść po szosie wzdłóż Mozeli w strugach deszczu, albo wspiąć się na górę i iść winnicą, także w strugach deszczu. Dalej leje strugami. Mijamy kolejny zamknięty kościół -- tym razem na głucho -- jakieś zagrożenie pożarowe. Warto by mieć pieczątkę z tego Wielkiego Księstwa. Zdobywamy ją na stacji Total. Przy okazji dowiaduję się, że pieczątka po francusku to tampon. Po osiągnięciu odpowiedniej wysokości wchodzimy w winnicę. Deszcz odpuszcza. Na dole jeszcze widać Niemcy, chociaż gdzieś tam powinna zaczynać się Francja. Nie widać gdzie -- granic w tych stronach to chyba nawet najstarsi górale nie pamiętają. Wchodzimy do lasu a za lasem jest już Francja.
Dalej idziemy winnicą, która przechodzi w miejscowość. Ulica idzie w górę a potem w dół. Skracamy zejście wybrukowanym chodnikiem ostro w dół.
Robimy zakupy w Carrefourze. Chodzimy długo po sklepie. Trudno jest zdecydować co kupić. Nie ma tu niemieckich produktów, do których się przyzwyczailiśmy. Na pewno ceny są istotnie wyższe niż w Niemczech. Ciekawe, że wszystko wokół sklepu jest pozamykane. Mają tę swoją przerwę. Idziemy szybko na kamping, bo też nam zamkną. Zdążyliśmy. Pani słabo mówiąca po angielsku uzywa prostych słów. Prosi o paszporty pielgrzyma. Stawia pieczątkę i oznajmia, że spełniliśmy wymogi na darmowy nocleg. Świetnie! Szkoda, że grzmi...