06/2017
Moje Srebrne Camino.
« Starsze wpisy |
Hanna Niewiadomska :: 23.06.2017 10:27
Madryt
08 06 2017
Snujemy się z wolna obładowani sakwami szukając jakiegokolwiek miejsca do przypięcia rowerów. Na jednym z placów widzę "mundurowych" ( śliczne żółte koszulki, spodenki Endura, służbowe rowery) pytam czy rozumie po angielsku, mówi po hiszpańsku że nie, ale mam mówić o co chodzi..Więc najprostszym językiem streszczam problem. Udało się, rozumiemy się. Na dzień dobry sugerują, że zostawienie roweru w Madrycie na noc nie jest dobrym rozwiązaniem, ponieważ samo miasto jest bardzo bezpieczne, ale roweru rano może już nie być. Okazuje się że przez godzinę conajmniej obaj będą krażyć z nami, w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Zaczynamy od innego hostelu. Owszem, tu możemy zostawić rowery, ale pod warunkiem noclegu w tym miejscu. Niestety, mamy opłacone noclegi w innym miejscu. Kolejne miejsce to parking, Obsługa grzeczniutko wysłuchuje naszych "mundurowych", ( widze że przed tymi mundurami faktycznie wszyscy stają " na baczność"), jeszcze grzeczniej odmawiają , bo parking jest ciasny, zjeżdza się na okrągło w doł - wrażenie jakby na szerokość auta, powstaje strach że któryś z wozów zostanie uszkodzony. Faktycznie tu ciasno. Kolejne miejsce, kolejny większy parking bez możliwości zaparkowania. Tym razem jakby w swoim prywatnym pomieszczeniu gość chce nam zakmnąć rowery ale tylko od godz. 6.00 do 14.00 pracuje do piątku, czyli musielibyśmy dziś oddać rower za jakies dwie godzinki, jutro odebrać, ale już z piątku na sobotę opcji nie ma, bo miły hiszpan ma wolne. Bardzo serdecznie dziekuję, ale nie skorzystam. Robię na wszelki wypadek zdjęcie adresu, gdyby jednak trzeba było skorzystać. Mundurowi przepraszają, że to już wszelkie możliwości, choć jest jeszcze jedna, na stacji PKP, parking na Atoche, ale jest duże prawdopodobieństwo, że sie nie uda z tych samych powodów co na odwiedzonych parkingach. No nic, bardzo jestem wdzięczna za okazaną pomoc. Naprawdę anioły w mundurkach za przysłowiowe dziękuję. Miło się żegnamy i szukamy dalej. Powstał jeszcze pomysł, żeby zostawić rowery w sklepie rowerowym. Nie jest to głupie..Mundurowi podali nam nawet adresy tych sklepów. Fantastyczne chłopaki. Po drodze restauracja, duża, z wielkim ogrodem zewnętrznym, posiada zaplecze za kratami..no nic mi więcej nie trzeba. Rozmawiam z włascicielem lub menagerem...jednak teren za kratami nie jest jego. Iglesia. Znaczy kosciół. Myślę cudownie. Tam mi pomogą, bo gdzie jak nie w kościele?? W środku Madrytu miejsce na modlitwene rozważania, pojemnik na ofiarę, chłód i cisza. Gdy słyszę że nie ma absolutnie takiej możlliwości niedowierzam. Nie bo NIE!! Zachowałam twarz, ale po przekroczeniu progu było mi tak smutno, że nie wytrzymałam. No jak to tak?...W kościele ? - to raczej była kaplica...nie ważne ...odeszłam z kwitkiem??? ja pielgrzym?...nie wierze, nie wierzę.. Bogdan podpowiada a może szkoła....a jest szkoła pytam? tu za rogiem widziałem... Idziemy. Jest szkoła. Rozmawiam z obsługą, mówią że szkoła jest zamykana od piątku 16 do poniedziałku rana. Jedna pani zauważa moją muszelkę dyndajacą przy sakwiewce na ramieniu.....woła mnie spowrotem i jednocześnie jeszcze jdna kobietkę, po chwili ta druga informuje mnie, że dyrektor to strasznie wazna i nieugieta osoba i nie ma opcji żeby rower był w szkole, ale też okrasza mi wyobraźnie opowieścią o jej trzech ukradzionych rowerach w tym jeden łącznie ze słupkiem. Kwituje!!, absolutnie nie na ulicy!! Zauważam przez szyby stojace w klatce schodowej stojaki na rowery, nawet jest budka dla ciecia bez ciecia i jakby inaczej - dwa ogłoszenia żeby uważać na rowery bo kradzieże są częste.
W końcu dochodzimy w końcu do jednego małego rowerowego sklepu, właśnie właściciel przyjechał na rowerze z plecakim na grzbiecie i nic w tym dziwnego, ale plecak jest specjalny i wygląda z niego urocza, młoda psia sznupa. Bardzo miło nam się rozmawia. Młody właściciel wykazuje zrozumienie spoglądając na rowery i ich jakość. Pytam ile to bedzie kosztować, mówi...15, ..20 euro za dwa dni...ok..zgadzam się zadowolona z rozwiązaniu problemu. Nie wiem czy właściciel miał złe wspomnienia z Warszawy w której miał okazje być ..ale po ochach i achach na temat stolicy, jeszcze raz powtórzył co i jak, czyli dziś o 20.00 zostawiamy rowery na noc, rano znaczy koło 11 odbieramy...i...- mówi- żebyśmy się dobrze zrozumieli.... 20 E za jeden rower. Razem 40E. Mina na odchodne mi zrzedła. Humor zgasł...to mój nocleg jest tańszy niż roweru...no nie..cios poniżej pasa. Już nawet nie negocjowałam. Wyszłam zgaszona jak świeczka. Żar leje się z nieba. No to kawa...nic tak nie stawia tu na nogi jak kawa z mlekiem i cukrem. Dodatkowo jest darnowe wifi do kawy. Mówię: kupmy tańszy nocleg dla roweru, albo kupmy nocleg dla jednej osoby i schowamy dwa rowery na nocleg. Może bedzie taniej niż w sklepie rowerowym. Bogdan znajduje najbliższy hostel i czyta że obsługa nawet w języku polskim. Super. Dzwonię. Rozmawiam ..ale po angielsku z meżczyzną, z którym omówiam mój problem, ten tylko dopytał o której dowieziemy rowery - na 20.00, Ok, nie ma sprawy. Po 5 E za rower, za dwa dni, razem dycha. No super. To mi pasuje. 30 E w kieszeni...jeny...ale ulga!!!! Nareszczie mogę myśleć o czymś innym i skupić się na zwiedzaniu Madrytu. Najpierw brzuszek. PUSTY!!!... zapomniałam zupełnie o głodzie w tym zamieszaniu. Czyli szybko do niegościnnego Hostelu ERA niegościnnego dla rowerów ...zrzucamy bagaże. Jest mikrowela, więc bardzo szybko i przepysznie smakuje ugotowane przez "Niemców" spaghetti. I fru na Madryt. B. ładuje mapę i punkty które wyznaczam do zaliczenia. Zwiedzamy w ekspresowym tempie punkt po punkcie. Odległości naprawdę dla wytrawnych piechurów. Rower jest mega przydatny w tych warunkach. Ok godz. 19.00 stwierdzam, że lepiej będzie już kierować się na nocleg rowerowy bo jakby coś....NO I WYKRAKAŁAM. Njapierw znajeżć hostel - to sztuka. Wejść do niego - order za wytrwałość, w końcu trzecie piętro ..i...babeczka w recepcji zdziwiona na maxa po co przyszłam...odmawia mi zdecydowanie, twierdząc że nie ma takiej mozlwiości i koniec. Że mnie rozumie ale to nie jej biznes. Ale tłumaczę że się umówiłam..itd...że miało nie być problemów...Znów odchodzę jak zbity pies....jest 19.00 czyli ..mamy godzinę by wrócić do zdziercy rowerowego. I idziemy w tym tłumie, jechać się nie da. Oboje milczymy. Brak słów. Teraz można się tylko domyslać, czy może za wczesnie przyszlismy, bo o 20.00 jest zmiana personelu w hostelu i bylibyśmy załatwieni na "czarno", czy wogóle rano byłyby te rowery ? Nie dowiem się już... Idziemy...ależ mi smutno..Gęsto w powietrzu, kleję się cała...żar z nieba jeszcze się leje strumieniami.. nagle jakaś wąska uliczka, a na niej wielkości kartki A4 symbol roweru, wypożyczalnia. No nic...z niewiarą w powodzenie zapytam..a co mi tam myślę...i tak już nic do stracenia. Ustawiam rower przed wejściem, na głowie mam czerwona czapkę z daszkiem z białym napisem Warka Jasne. Pracownik wypożyczalni z za komputera woła mnie żeby rower wprowadzić do środka. Bo niebezpiecznie. Nosz wiem, że niebezpiecznie...ciasno jak diabli, ani nie mam nadzieji...ale pytam po angielsku..a chłop mówi, że może od razu po polsku porozmawiamy????? PO POLSKU??? Naprawdę??? no to mówię czego mi trzeba... - celowo nie podam imienia właściciela - On mówi...nie ma problemu. Już możecie zostawić rowery bo jest 20.00, rano o 10.00 otwieramy. Za ile???? Za darmo. toż juz w dzwiach widziałem Warka Jasne i wszystko jasne :)- mówi właściciel.
Nie wierzę. Łzy wzruszenia same poszły..Mówię, że ma szczeście że jestem taka nieświeża, bo rzuciłabym mu się na szyję z radości. Na to gościu nie zważając na nic rozchyla ramiona a mnie dwa razy nie mówić....i już się dzieje. Rano odbierając rowery taszczymy wino i zgrzew piwa pod pachą :) ech Polacy...Podróżnicy. - mówi wlaściciel.
Dochodzimy w końcu do Hostelu, mimo że jest już dużo po 20.00 Bogdan ( bo taki skrupulatny i zasadniczy i słowny) biegnie do rowerowego zdziercy powiedzieć że znależliśmy przyjaciela, który nam pomógł i nie przyjdziemy na ten nocleg za 4 dychy- bo w sumie jakąś tą pomoc okazał, a szkoda żeby na nas czekał jak nie przyjdziemy. Bogdan wraca i stwierdza że na jego opowieść gość miał minę która mówiła " Nie wierzę w ani jedno Twoje słowo..." okraszając wszystko soczystym wulgarem na "Ch".
Suma dnia :
+ Madryt poznany, rowery bezpieczne. Mnóstwo emocji...Nowa znajomość w Madrycie,
- chytry dwa razy traci.
Hanna Niewiadomska :: 20.06.2017 23:11
Santiago De Compostela - kierunek Madryt
07 06 2017
Seminarium jak każdą albergę należy opuścić. Jest trochę luźniej bo czasu na pakowanie itd...mamy aż do 9.30. Potem seminarium zamykają do sprzątania itd. Na nowo otwierają znów o godz. 13.30 i oczekują na nowych pielgrzymów. Generalnie powinniśmy już dziś rano opuścić to miejsce na dobre,bo to drugi zaliczony nocleg. Jednak wyjazd do Mardytu dopiero o 21.30 a włóczenie się z całym majdanem po Santaiago nie zachęca. Miły osobnik w recepcji któremu oddaję klucz z pokoju zgadza się na pozostawienie rowerów i odbiór ich do godz. 24.00. Co ważniejsze sakwy lądują w schowku za dwa E, reszta grzecznie wisi na rowerach. Ruszamy w miasto. Na dzień dobry wita targ. Jak ja lubię te miejsca. Egzotyka na bazarach, lokalne produkty, bogactwo ryb, krabów, langust, krewetek i homarów..oczywiście i muszli Świętego Jakuba - przegrzebków też. Na jednym stoisku cieszę oko pięknie wyeksponowanym towarem, skorupka jednego osobnika jest zachęcająca jak zamsz i...nie wytrzymuję, pcham swój palec i przeciągam po grzbiecie - I JAK NIE WRZASNĘ !! - zwierz poprostu się poruszył pod moim dotykiem...kilka osób ogląda się cóż się stało, i któż to zakłóca plotkowanie między zakupami, Bogdan zanosi się śmiechem, ja mam ciśnienie 500. Nie spodziewałam się że to wszystko tu jest ŻYWE!!! Sprzedawca widząc moje zakłopotanie z uśmiechem na twarzy zaczyna poprawiać krewetki i ładnie je eksponuje, które pod dotykiem zaczynają kręcić wąsami....teraz widzę że szczypce tych wielkich osobników jak homary są powiązane....dla bezpieczeństwa sprzedającego...:)).
Całe świńskie tusze- połówki też tu leżą i wołki, rozbierane są na "drobne" na oczach widzów i wygląda to imponująco. Przez przypadek skosztowałam jakby salcesonu, okazało się że to są śwńskie uszy...brzmi obrzydliwie?? wiem..ale co zrobię jak to było smaczne? a o walorach zdrowotnych nie wspomnę. I salcesony to czad, trochę mają inne znaczenie te nazwy bo na osła - salami - tez mówią salceson. Ale hamburgery!!! mmmmm...mimo że ja nie jestem zwolennikiem fast foodów to pokusiłam się o zakup hamburgerów - same mięsko- przyprawione jeden z oregano drugi na ostro z papryką. Po usmażeniu na patelni podająć z sałatą , pomidorem i cebulą - przepyszne, o wielkości już nie wspomnę. Jednak u nas w sklepach trudno zobaczyć cały świński łeb, nosy, uszy...a pamiętam za młodu że głowy były...ale to już w Polsce przeszłość.
Ale wróćmy do zwiedzania. Kręcąc się po starówce, czas nieubłaganie biegnie i dzwony do katedry rozdzwoniły się przed 12.00 na wszystkie strony miasta. Będąc w miarę blisko, szybka decyzja- misa. Msza rozpoczyna się przy wsparciu tej samej siostry zakonnej co 4 lata temu. ten sam anielski głos koi uszy śpiewem, a akustyka w katedrze wspaniała. Dostojność całej uroczystości wieńczy jak zwykle użycie największego na świecie kadzidła. Mimo że przewodniki wspominają o tym zdarzeniu dla wybrańców i szczęśliwców, myślę, całe zdarzenie regularnie powtarzane jest co msza lub udało mi się zobaczyć to po raz drugi na żywo:) i nie wiem o czym ludzie piszą, że sprawa jest płatna, bo prócz ofiary jak to na mszy, żadne dodatkowe pieniądze na bilet czy w innej formie nie były pobierane.
Po mszy w tłumie widzimy nasze Holenderki z trasy ( dwie strasznie szczupłe panie - silne na trasie asfaltowej jak tury :)To te które krzyczały żeby wrocić na asfalt - że droga piesza jest zbyt trudna dla rowerów:) Zamieniamy słówko.:) wspominamy:)..chyba myślą że ja nie bardzo lubię rower, bo pytają czy go schowam na cały rok..No nie:)..nie schowam:) Bo lubię:).śmieję się, bo pewnie wyglądałam na rowerze jak za karę ;)..Holendrzy są szczupli:).wszyscy!!!
Czas szybko mija na zwiedzaniu, cieszeniu oka zabytkami miasta, sklepami z pamiątkami. Warto odrobinę oddalić się od ścisłego centrum, byt te same pamiątki kupić taniej. Nogi bolą od chodzenia. Na rowerze to co innego. Na całej trasie ani razu zakwasów czy innych bóli, prócz tych w "zawiasach" po strongmence. Super.
Po upalnym dniu w mieście, czas wrócić do seminarium. Kąpiel ze względu na dostępność łazienek nie stanowi problemu, mimo że pokój już zdany. Cudowne uczucie. To samo z kuchnią. Smażę na patelni hamburgery a zapach przyciąga wzrok biesiadujących. Tylko kilka osób widzę z noclegu poprzedniego. Cała rzesza ludzi z nowego "dojścia". Wczorajszą częstującą nas swoim spaghetti grupę Niemców widziałam na dworcu autobusowym. To znaczy że już nie wrócą. Zastanawiam się czy spaghetti w lodówce zostało spałaszowane- wszak częstowali w nadzieji ze się nie zmarnuje. Jest. Garnek nawet nie ruszony w sensie zawartości, tylko wyladował przy tylenj ścianie. W pojemnik plastikowy zabieramy zawartość, gar myjemy. Decyzja okaże się bardzo trafiona. Wiemy że w hostelu w którym zatrzymamy się w Madrycie nie ma kuchni, ale my mamy i garnuszki i małą kuchenkę gazową. Całą noc będzimy jechać busem Alsa od 21.30 do 6.30. Jak już wspomniałam, nie ma problemu z przewozem rowerów w busie, musza być tylko zabezpieczone, czyli pedały, kierownica, koła zdjęte itd. Bus rusza punktualnie. Minusem jest zapach. Nie wiem czy to czyjeś skarpetki, czy to z WC ale zapach tak mi przeszkadza, że już o świcie a Madrycie oddycham z ulgą na dworcu pełnym spalin..Lepsze spaliny niż szczyny. Noc w busie jednak męczy, bo co kilka godzin przystanek i ludzie się dosiadają, wysiadają...Rano jestem nieprzytomna. Dworzec W Madrycie jest ukształowany jodełkowo. Oszczędnie miejscem. Grzecznie czekam na poskładanie rowerków i ruszamy w kierunku hostelu. Ruch jak w Rzymie... Jest godzina 9.00 kiedy na drzwiach Hostelu Era czytam "Prohibido bicikletas". W nadzieji na zrzucenie bagaży wchodzę do hostelu i szokuje mnie infomacja, że absolutnie miejsce dla rowerów się nie znajdzie. Gdzie mają zostać? Może na ulicy?- a wogóle to zapraszają o 12.30. żadnego zrzucania bagaży.
No nieźle. Plusem jest że dowiaduję się o tym od razu z rana. Uliczki Madryckie wąskie, chodniki jeszcze cieńsze, nawet nie ma gdzie tych rowerów przypiąć...ludzi od groma...
Hanna Niewiadomska :: 20.06.2017 17:46
Finisterra
06 06 2017
Galicja się uspokoiła. Co za nerwus ;))) zapowiada się ładna pogoda.
Wczesna pobudka z dwóch powodów. Tylko w dniu wyjazdu można zakupić bilet do Finisterry. całe 23 E w obie strony, W jedną stronę 16E. Punkt sprzedaży otwierają o 8.00, pytałam czy autobus jest zawsze pełny po brzegi. Tak, wtedy zostaje oczekiwanie na kolejny kurs za godzine, czyli o 10.00. Ja chcę jechac tym busem o 9.00, więc trzeba wcześniej o to zadbać. Dodam, że....na rowerze to moment i już jest się na dworcu....z "nogi" idzie się i idzie...i mija dobre conajmniej 20 minut zanim wejdziemy na dworzec. Garbate Santiago;))
Wszystko zaplanowane. Jest ok. ruch faktycznie duży. Szybko kupuję bilety i ...i jest godzina do odjazdu autobusu. Idealne rozwiązanie marketingowe, bo wszyscy suną do baru dworcowego na kawę, croisanty i co tam jeszcze kto chce. Dwóch chłopaków od natężenia ruchu mylą kawy amerikanosy z con leche( z mlekiem ) Widząc ruch w kierunku wyjścia z baru wśród wycieczkowiczów mimo że jest pół godziny do odjazdu schodzimy na peron, czyli na jakby parter. Są przyjazne, działające schody ruchome dla pasażerów. Szybka toaleta przed 3 godziinną jazdą. Podjeżdza piętrowy autobus. Faktycznie cały jest zapakowany ludźmi. Jakiś cufalem na górnym pomoście czyli miejsca nad kierowcą zajmowane są przez dwie pojedyncze osoby, tym sposobem mamy żywe TV przed oczami, bo dopełniamy kompletu naszą dwójką. Planujemy powrót o 16.45 i zastanawia sie....bo na biletach jest dowolnośc godziny powrotu...jak to będzie, gdy wszyscy przyjdą na tą samą godzinę??? Ledwo autobus ruszył, kołysanie łagodne usypia mnie na jakieś 15 minut. A co z kawą?- nie działa ???, a co z naprawdę spokojnie bez chrapów i innych odgłosów przespana nocą?? nic?? aż takie zmęczenie?. Młoda Niemka - moja sąsiadeczka z którą rozmawiałam również odleciała w uściski Morfeusza. W najbliższym miasteczku już w pierwszym porcie, krótka przerwa, papieros? sikunda? a może czas operacyjny kierowcy. Pogoda super, mimo że po wczorajszej "uleje usiece" spodziewałam się mniej przyjaznej aury, jestem mile zaskoczona, pełne słońce, wszak wieje, ale to już można zniesć. Wychodzę przed bus, słyszę..tylko nie kupuj ryb... robie kilka fotek..koniec przerwy..Wsiadając zauważam jakby garaż a w nim nadbrzeżna sprzedaż..RYB!!! i innych takich :)..no nie...przegapiłam..ale jakby to tak rybkę nosić w tym upale do wieczora ...Po drodze krążymy jakbyśmy opływali kolejne zakamarki zatoki - tyle że po asfalcie. Widoki co zakręt to piekniejsze...woda coraz wieksza, lazurowa, w oddali górska przeciwnego brzegu..Dojeżdzamy.
Finisterra, wszyscy wysypuja się z autobusu. Jest nas naprawdę dużo, niektórzy maja plan działania, szybko znikają. Inni kręca się, rozglądają, cieszą oko pamiątkami odchudzając portfele... Przed nami Ocean, ale my najpierw kierujemy się w stronę przeciwna niż wszyscy..niech ta wiara troszkę się porozchodzi. Okrążamy ze dwie ulice miasteczka zauważając, że alberg tu na potęgę. Prawdopodobnie są to hostele ale na podobnych warunkach gdzie cena jest wyznacznikiem luksusu. Jest nawet alberga węgierska, która zachęcą do zanocowania nie tylko Węgrów:)). Ok, minęło ze 30 minut..wracamy nad wodę. Jest dużo spokojniej. Można tu zamówić sobie rejs...zaszyć się w jednej z naprawdę wielu nadmorskich restauracji...można też ruszyć 3 km na latarnię morską....Trzeba się rozpłaszczyć, jest naprawdę upalnie. Jedna z alberg jest na tyle przychylna że mogę porozbierac się prawie do rosołu. Całe szczęście założyłam niesmiało wariant odzieżowy na upał- którego wogóle się nie spodziewałam. Spokojnie snujemy się brzegiem portowym, jakby specjalnie dla turystów wyłania się bazar, który przyciąga i ciekawi. Wreszcie na zboczu kamienistym jest Castilio..Znaczy zamek, Bogdan kpi, że to lekka przesada taki domeczek parterowy jednorodziiny nazywać zamkiem ;))..ale nie jeden Hiszpan czułby się pewnie obrażony. Toż budowla swoje przeszła, a z drugiej strony...znaczy od strony wody całkiem nieźle się prezentuje. Zwiedzanie ruin 2 E, ale wisi łańcuch i info kiedy można zwiedzać, a od strony oceanu jest barierka zakazująca wejścia, którą ktoś odstawił na bok pozwalając co odważniejszym na rzucenie okiem za free na morski widok z tego miejsca.
Bardzo w tej scenerii smakuje Sangria, taka lekka i owocowa..pycha..i nie doprowadza do szumilasu. Zjadamy kanapki z osłem. Spacerując klifami trafiamy na ławkę, ludzi jak na lekarstwo, wszystko sie porozpełzało na dobre. Zasiadamy i milczymy. Cisza..Tylko szum rozbijanych fal o naprawdę wielkie głazy przybrzeżne. Schodzę na wysokość wody i widzę ślady wysuszonych "owoców morza " wyrzuconych na brzeg, a raczej na kamienie.Wracam , kładę się na ławce i chłonę ciszę..Słońce mocno operuje. Zasypiam. Nieprawdopodobne. Ja..ta która nie uleży dłużej niź pól godziny na piaszczystym brzegu plaży, przysypiam na ławce w pełnym słońcu i nie przeszkadza mi to....a po przebudzeniu wcale nie marzy mi się jakieś bieganie, chodzenie, czy nawet pedałowanie... tak sobie odpoczywam..chyba naprawde jestem zmęczona, w życiu tyle nie przeleżałam nad morzem...
Powoli zbieramy się w kierunku przystanku autobusowego, podziwiając conajmniej 50 cm "dorsze" w porcie , ta ryba zapewne inaczej się nazywa ale nie będę wymyślać..są też cale ławice..jakby śledzi??..
Słońce grzeje bardzo mocno, mimo, że wieje lodowaty wiatr. Autobus już czeka, jakiś mały taki..ale równie luksusowy. Zabiera wszystkich chętnych i jest jeszcze sporo miejsc wolnych. Mam wrażenie że autobus jedzie inna trasą, co jakiś czas ktoś z lokalnych wsiada, wysiada..zbieramy ludzi z przystanków...wydaje sie że podróż nigdy się nie skończy..obazdówka za free?? Szczęśliwie dojeżdzamy do Santiago i wracamy do naszego Klasztoru, który wygląda imponująco w swojej okazałości wykąpany w słońcu mimo że jest 21.00. Trzeba coś przekąsić. Szybko i sprawnie ogarniam kuchnię i jak już mamy pełne brzuszki, dostajemy propozycję poczęstunku spagettim w wydaniu niemieckim. Ugotowali jak dla pułku. Dziekujemy miło, a oni stwierdzją, że zostawią je w lodówce, bo nie jeden jeszcze głodny pielgrzym tu zawita..
Podsumowanie dnia: naprawdę dobrze spędzony czas i bez żalu wydane eurusy
WARTO!! tym bardziej że pogoda jak marzenie. Cudownie. Rowerem tez byłoby tu cudnie, jednak mój już by tu nie dojechał. Nie w tym stanie.
Hanna Niewiadomska :: 18.06.2017 21:56
Santiago De Compostela
05 06 2017
Silleda godz 8.00 temp. 9 stopni- słońce wschodzi, wiatr silny, zimnica a my gotowi do wyjazdu. Kawa w barze i decyzja żeby zabukować bilety na nocny kurs do Madrytu za dwa dni na darmowynm wifi. Wieczorem powstały takie propozycje planów
plan A-jazda rowerem na łeb na szyje -górska - robiąc po ok 44km na dzień - do Finistry i powrót do Santiago na nocny BUS ALSY do Madrytu.-zakładając że obejdzie się bez żadnych przygód. Czyli jeszcze 5 noclegów.
plan B- zwolnienie na trasie i po ok 20 km nocleg w alberdze w połowie drogi do Santiago za 6 E. Pełny relaks, odpoczynek i co tylko..a potem na luzie Santiago..
plan C- busem do Finistry.
Mój rower naprawdę jest zajechany, tylny hamulec trze po metalu, piszczy, przedni jest w lepszym stanie choć używając go tyłem rzuca jak na koridzie ;))-co raczej nie jest dziwne.. jak na złość żadna guma się nie trafia - choć super dętka i jeszcze lepsza oponka czeka na zmianę..złośliwe te przedmioty martwe...
Bukowanie biletów zabiera połtorej godziny, najpierw wyrzyca ze strony przy bzdurnym wprowadzaniu nr dowodów, które są uzanawane za nieważne , ok...no to nr paszportów...i znów od nowa...wreszcie komunikat że rowery bukować pojedynczo...znów stres, bo wybraliśmy najtanszą opcję bez mozliwości zmian- a co jak na rowery nie będzie miejsca?...ryzyk fizyk..
ale kicha..kolejna próba nieudana...strona Alsy wszystko przyjmuje..kartę itd...i ostatecznie
"mieli" i " mieli"...bez efektu...jeszcze raz...od początku...
Kolejna próba znów konczy się bez rezultatu...i o 9.30 ruszamy bo nic z tego nie wychodzi....Przynajmniej ociepliło się o jeden , może dwa stopnie..Czysta Alaska- mówie na stacji beznynowej do dziewczyny ubranej w dodający jej krągłości polar - to na pewno Hiszpania? - młoda się śmieje. Trasa dzisiejsza po asfalcie, bo za dużo czasu spędziliśmy na niczym. Drogowskaz mówi 35 km, coś mi tu nie gra, bo w przewodniku jest napisane 40, Ubrana naprawdę ciepło i przeciwwietrznie zaliczam ok 20 km ciągle w doł...Że jak to tak?...że niby już tylko z górki, że to już na prawdę końcówka ??? Ale ja nie chcę...oczy mi się pocą...czysta płaczka - tylko o co?..że koniec?? że nie chcę?..Ten poczuje kto Camino zaliczy...a potem drugie...a może na 3 -cim już nie ma płaczu? A może nikt nie płacze tylko ja tak mam?
No nareszcie troche pod górę, ruch samochodowy duży, człowiek odwyknie. Jeszcze jak przez 3 tygodnie traktują Cię jak świętą krowę i osobówki -o busach trafiających się czasem nie wspomnę -zjeżdzają na przeciwległy pas mijajac z daleka na pustej drodze, ale my mało asfaltem podróżowaliśmy, pewnie dlatego też niektóre odcinki były takie krótkie kilometrowo, jednak po szlaku pieszym dużo czasu się traci, ścieżka wąska, czasem za stroma, a czasem za kamienista, i wtedy pieszo........a tu inaczej....tu już normalne szybkie szosowe życie. Samochody trochę bezlitosne....Santiago nie jest małym miastem. Ostatnie 3 km - mówi o tym drogowskaz który wilgoci mi oko...- ostro pod górę..Nikt tego nie widzi...mam okulary, bo wieje i słońce na zmianę to przygrzewa to się chowa szybko w chmurach i momentalnie wiatr mrozi. Mamy dobry czas 13,00 czyli przed sjestą i świetnie bo trzeba zdażyć na ten dworzec BUSÓW żebyśmy mieli czym wrócić na czas wylotu z Madrytu do Polski. To ważne.
Pani w okienku sprzedaje bez problemu bilety na kurs nocny i okazuje się że o 10 E taniej na osobie niż na stronie ALSY ( prawie 60 E), co mnie bardzo cieszy. Jeszcze tańszy był bilet dzienny, ale jakoś tak nie bardzo chcieliśmy tracić dzień na siedzenie w busie- mamy plan.
a z zakupem biletów ? Może tak miało być? Bilet w okienku z Santiago do Madrytu z rowerem 49 E z drobnym eurocentem...część z 20-tu zaoszczędzonych niespodziewanie euro pozbywamy się w barze przy dworcu po jego lewej stronie, przy schodkach. Pani sprzedająca bilety również tam się zjawia, bo właśnie rozpoczęła sjestę...to tylko mnie upewnia że tu bedzie smacznie, bo ludzi tez ogrom. Naprawde pycha jedzenie w rozsądnej cenie jak na Santiago. No ok. Brzuch pełny, bilet w kieszeni, info na jutrzejszą wycieczkę busem do Finistry. Wszystko. W końcu pod Katedrę. No święty czas!!! Bo już po 15.00. Zaczyna siąpić deszczem jeszcze jak jemy posiłek ( Pyszna mątwa z frytkami mniam...wino tinto, kawa..Bogdan ma cały zestaw ze schabem bez panierki fryty ...sałata, pomidor cebula ..chleb-)
Zapomniałam juz jakie Santiago jest garbate, i kamieniste, ciasno na uliczce, chodnik nie wiele szerszy, ludzie w deszczu przemykają, a na kamieniach łysa tylna oponka pokazuje na co ją stać, jest ślisko....prowadzę dla bezpieczeństwa rower, głupio byłoby coś wykręcić głupiego na ostatniej prostej....dochodzimy prawie do placu...z oddali słychać muzyczkę...dziś skrzypce. W tym przejściu wiecznie ktoś gra,..ckliwie, romantycznie lub melancholijnie...no to już teraz się nie powstrzymam, choć wcale nie chce oczy mam zaszklone, gdy wjeżdzam na plac przed katedrą dwie strużki płyną mi po policzkach. A wiec to juz, stało się . Jestem tu i teraz. Po raz drugi. Dzieki Ci Boże, za opiekę na trasie ..za szczęśliwe dotarcie do celu. Nie jestem sama w swoich odczuciach, choć Bogdan spokojniej do tego podchodzi..- mówi....czy tu zawsze musi być taka beznadziejan pogoda??? Ludzie wpadają tu sobie w objęcia, pozwalają sobie na te chwile słabości. Płaczą. Wzajemnie gratulują. Grupa rowerzystów porzuciła swoje rowery byle jak i mimo zimnego coraz bardziej padającego deszczu robią sobie forki..Mają sakwy jak 1/3 z mojej...spoglądają na nasze camele ( wielbłądy )oparte o siebie nawzajem jakoś tak...podejrzanie..Tyle się tu dzieje, że moja mokra buzia jest niezauważona, tym bardziej że pada.Idę do Katedry. Znam ją już...chcę tej chwilki dla siebie. Bogdan zostaje z rowerami Pod filarami siedzi grupa mocno spalonych słońcem pielgrzymów popijających wino z gwinta, jeden z nich odzywa się do mnie i gratuluje mi. Odwzajemniam słowa. Ok. Dusza spokojna, teraz rejestracja w Biurze pielgrzyma. Jest zmiana adresu, więc znów trzeba się wrócić na plac główny i zjechac w dół..a potem w biurze odstać swoje..Pielgrzymów mimo, że czynnych jest 16 ście non stop pracujących stanowisk jest tylu, że ztoimy dwie godziny. W tym czasie piszę bozaległości straszne (c iężkie jest życie blogera trzeba albo skrócić słowem streścić się...)ale jak się chce przekazać emocje...to ..)) i jakoś ten czas mija. W końcu upragniona Compostelka (za darmo)..i dodatkowy certyfikat 3 E, + tuba na dokument 2 e. Wiecznie z Hanny robia mnie Johanną. A niech tam...
Wychodzimy z biura, jest 19.00, leje z nieba jak z konewki, zimno, ślisko.., jakby się Galicja wściekła, że dzisiejsza msza o 18.00 przepadła w kolejce, a jutro o 18.00 na odczytaniu w Katedrze ilu pielgrzymów z danego kraju w tym dniu dotarło, nas nie będzie. Dodatkowo nie mamy nic do jedzenia, ani na dziś ani na jutrzejszą wycieczkę. W tym zacinającym deszczu ( jeszcze raz dziekuje Bogu, za wspaniałą bądź co bądź pogodę na trasie, nie było "uleje usiece "ani upałów aż takich strasznych jakie mogłyby być i kierujemy się do znanego mi już Seminarium Menor. Ostro w dół ok 200 metrów i to samo ostro w górę.Ale widok w dniu nasępnym będzie cudny, bo dziś to istny mistral szarpiący deszczem. W seminarium mozna zostac do trzech nocy, by odpocząć, zebrac siły itd. My bierzemy dwie. Wybieramy tez pokój za 16 E od osoby, zamiast zbiorowego za 13E, gdyż chcemy żeby rzeczy były jednak bezpieczne na koniec. I to słuszne posunięcie tym bardziej że jutro zostawiamy tu wszystko i busem za 23 E w obie strony od osoby ruszamy do Finistry. W jedną stronę 13e. Upewniam się o słuszności mojej decyzji, gdy w dniu kolejnym przy zdawaniu klucza, słyszę że starszego pana jednak na zbiorczej sali okradli..portfel, dokumenty...ech..i to w seminarium...widać nie dla wszystkich to pielgrzymka.
Seminarium jest przeogromne. Idąc pierwszy raz do pokoju nr 291 myślę sobie że chyba tu zabłądzę...i co wtedy.?Czas przejścia z bramy wejściowej do pokoju to jakieś 2,5 minuty. Ostatni korytarz ma 100 metrów zanim dojdziemy do drzwi. Nie daj Boże coś zapomnieć. Rowery trzeba było wnieść do środka i schodami najpierw wdrapać się na piętro , po czym zejść z nimi w dół, czyli znów jakby parter przy kuchni db wyposażonej i sali integracyjno - konsumpcyjnej. Do samej toalety chyba jest ze 25 metrów. Dziwne bo nie ma umywalek..czyli łapki myjemy w pokojach.. Pokój jak to w seminarium, czysty ale surowy, krzyż na półce, i informacja, żeby zwracać uwage na bagaż. Pokój rogowy czyli na każdej ze ścian okna, zewnętrzne zasuwane, nastepnie stare drewniane tradycyjne i wewnetrzne drewniane okiennice. Ale widoki podziwiać będę jutro. Dziś chce urwać nie tylko drzewa..ale i wszystkie ciekawskie głowy, które chciałabyby coś zoabczyć...ok. poddaje sie. Może jutro. W tym deszczu Bogdan leci do sklepu. Wszak w kuchni jest market, i jest dosłownie wszystko co by dusza chciała..( ostatnim razem wiało pustkami po półkach) ale ceny dwa razy droższe.
Zabierając się za gotowanie, nawiązuję znajomość z gościem, który mówi że jest z Rumunii, Młodawii, no to skąd wreszcie...ale nie dopytuję. ..może nie chce gadać? Zagaduje co mam w garnku, zapraszam na posiłek, ale Pan Pier jest wege. Za to przylatuje z tartą galicyjską która jest tu obowiązkowym akcentem i częstuje nas, odwzajemniam się winem.Był w Polsce, zna kilka słów, a nawet więcej, składamy w rozmowie zgrabna układanke, gdzie zabraknie słówka polskiego wklejamy angielskie i tak na zmianę:)) Jest super.
Jeszcze powiem o prysznicach w łazience. Zeby wejść trzeba spełniać wymogi:))..haha..wymiarowe...Najpierw wchodzi noga na ok 30 cm, a potem trzeba prześlizgnąć i juz się jest we właściwej kabinie. Dobrze że trochę zgubiłam na wymiarach;)...można byłoby utknać;).
Licznik jednak wskazał 40 km.
Hanna Niewiadomska :: 16.06.2017 14:52
Silleda
04 06 2017
W planie jest pokonanie odelgłości dwóch odcinków pieszych. Ok 46 km. Dziś po raz kolejny zastanawiam się nad faktem, ze zostałó 89 km do Santiago De Compostella. Nie jest wcale łatwo, pogodzić się z ta myślą, że już za chwilę to wszystko się skończy. Nie raz jest ciężko, ale...co w tej drodze takiego że człowiek nie chce zeby to sie skończyło??, że ludzie wracają?? że ściagają na szlak znajomych, rodzinę..np. mąż od Grażynki ( Polka mieszkająca w Niemczech z uszkodzoną ręką- wogóle komunikacja nawet bez smsów i maili na szlaku okazała się skuteczna i dotarła do mnie informacja, że nie jest tak źle i dalej idą choć z ręką na temblaku- to za dużo powiedziane...na temblaku z własnej chustki;).Wiec mąż Grazynki Leszek, człowiek zupełnie nie chodzący po górach pokonał w dwa dni odcinek z Santiago do Finistry...troche przeklinał...ale za rok...sam zaproponował ku radości żony, że ruszą. Wybrali Via De Plata- i już myślą o kolejnej wyprawie choć ta jeszcze trwa.
I ze mną jest tak samo. Jeszcze jednego nie ukończyłam, już chcę znów ruszyć...znaczy inaczej...ja wcale nie chcę kończyć..!!! Tym bardziej że Galicja jest taka piekna, to że pogoda w ciągu 15 minut potrafi nas rozgrzać i zmrozić to nic, słyszę jak Bogdan żali się komuś w Polsce przez tel., ze jakby chciał się wymrozić latem to tylko do Hiszpani..Już mu chciałam przypomnieć Sewillę i okolice z 39 stopniami na termometrze, ale w niedalekiej odległości widzę naszego zająca ( szybki kicak górski) . godz. 12.00. Piter- nie odwraca się, podjeżdzam po cichu, a chłop od 10 metrów macha mi ręką zupełnie się nie odwracając . Piter ?? -skad wiedziałeś że to ja? P- mówi - znam już twój rower. Zatrzymujemy sie na krótką wymianę odczuć dzisiejszej trasy. Pytam- Piter?? coś Ty robił w nocy??? Czemu nie dałeś ludziom spać???
Zdziwiony, nie wie o co chodzi (tym bardziej że on jak ta myszeczka cichutki - bezszelestnie prawie opuszcza łóżko), nie daję za wygraną i drążę temat.. o 23 i o pólnocy...co robiłeś?? okupowałeś toaletę?? BUM BUM..BUM...było słychać, to TY? ...- Piter się śmieje, zajarzył...- nie...to nie ja , to fjesta i fajerwerki...- śmiejemy się radośnie. Umawiamy się na kolejny nocleg w Silledzie. Błędem jest że nie ustalamy wspólnej albergi, a w mieście są trzy...ale...za kazdym razem kiedy widzę Pitera na swojej drodze, czy trasie, dostaję takiego przyspieszenia że tylko kurz za mna...a może to poprostu po "poszarpanym odcinku góra - dół " zwyczajnie nagroda z fantastycznym zjazdem??
Aż Bogdan pierwszy raz prosi, czy możemy sie zatrzymać ? Jasne ..a co się dzieje...muszę się rozebrać. A trasa dziś różna, zjazdy podjazdy, asfalty i szutry..na zmianę, towarzyszy nam droga samochodowa 525 z pięknie wymalowanymi na biało czerwono słupkami. Nr drogi na czerwono na białym tle- świeżo czysto...i tak jakoś przypominajaco o barwach naszej narodowej flagi???? że już za chwilę? ..a widoki wspaniałe, górska to się oddalają, to znów przybliżają...Mamy dobry czas, a na śniadanie był owies...więc ...czas na conieco.. Skręcamy na rondzie ze szlaku i szukamy baru. Sakwy jedzeniowo dziś pustawe, by zminimalizować ciężar. Wjeżdżamy do miejscowości Lalin, do centrum, by w restauracji O'Braseiro dla lokalusów zamówić jedno danie dia ( danie dnia ) dla dwóch pielgrzymów. I plato ( jeden talerz ) - ośmiorniczki , II plato wołowina z rusztu, wino (kwasior ;))ale ja lubie ) w specjalnym białym dzbanuszku i miseczkami zamiast kieliszków- bo regionalnie, sałatka z pomidorem, cebulą, oliwkami, chleb- mniam - na bank z CEA - bo taki pyszny, do tego deser z truskawek i bitej smietany i kawa. Dania są przepyszne i chyba mamy fory bo dostajemy dodatkową porcję mięsa a nawet kiełbasa trafią się z grila smakowo podoba do naszej białej- wogóle nie przewidziana w menu dia. Pełno tu lokalnych hiszpanów, celebrują. I dobrze że my już idziemy bo zaczynają na talerzach pojawiac się langusty, krewetki itp, a ja poprostu nawet nie wiem jak to się nazywa po ichszemu... Uczciwie zapłaciliśmy z napiwkiem i naprawdę najedzeni Wszak niedziela. Przyszliśmy pierwsi, i jedyni, gdy wychodzimy jest już pełno ludzi...
Ruszamy. Uciekła nam z godzinka, może ciut wiecej, krążymy po mieście i albo za szybko jeżdzimy, bo nie potrafimy namierzyć strzałek. Wreszcie dwóch z plecakami pielgrzymów...pytamy..A..no tak, trzeba wolniej, i ostro na skrzyżowaniu w dół...żeby pod mostem znów wspinac sie pod górę..Teraz osłabiona i pcham dwukółka..chyba ośmiornica za ciężka w brzuchu- przepyszna...ogładam się za siebie, moja tradycja..widok wspaniały...i w oddali hahahaha...macha mi Piter :), my zwalniamy i dogonił nas.Po raz drugi umawiamy sie na nocleg. Na trasie mijam miły drogowskaz na Camino w prawo, na lewo do SPA...hm, może jednak na lewo??
Czas przedstawić Pitera z Holandii:). Facet ok 60 lat, jeszcze pracujący zawodowo, rzeźbiarz z zawodu. Włos -plata ;), nie krótki, lekko rozwiany we wszystkie strony jak to artysta, twarz spalona słońcem z wyraźnymi liniami nieopalonymi w miejscu mróżenia oczu. Niebieskie - niebiańskie cudowne oczy :)..Koszule w kolorze ciemnym z długim rękawem + plecak mega ciężki. Uśmiech szczery :). Rozmawiamy po angielsku :) Dlaczego tak pedzi??? takie dystanse?? Bo chce przełamać wszelkie granice wytrzymałości...tej psychicznej też. Uwielbiam chłopa.
Jednak to ostatni raz kiedy go widziałam....
Alberga Turistico, nie wiele ma z albergą jaką zazwyczaj znamy wspólnego. Brak pietrowych łózek przypomina o zbliżającym się końcu podróży. Pokoje zanajdują się na 3 cim wysokim piętrze nad dużym barem, który serwuje również kolacje. To jakby mieszkanie zagospodarowane na pokoje do spania. Jest kuchnia, duża choć jedna łazienka, ale za to dwa balkony, jeden z fantastycznym widokiem na całą górską okolicę- ale głowy urywa od wiatru..i drugi lekko narożny , w którym znane już szyby przesuwane pozwalają na wpuszczenie słońca, ale już nie koniecznie wiatru. Generalnie przewiało nas dziś maksymalnie. Za to pranie...ech..pranie..Przy warzbrecie stał płyn do prania. Matko jedyna ...ale zapach...to że w Compostela czułam jak pachnie mi odzież to nic, ale że po rozpakowaniu sakiew w domu jeszcze dopał mnie ten zapach???..Teraz wiem czym te hiszpanki tak pachniały...bo to nie mydło...ani nie perfumy..to była czysta odzież..- wiem to głupie...ale wyobraź sobie że od 3 tygodni piorę suszę i rano ubieram to samo..jakie to wygodne..i ile oszczedności czasu...
Hanna Niewiadomska :: 14.06.2017 16:15
De Cea
03 06 2017
Jest tak pochmurno i tak wieje, że obowiązkowo czapka pod kask. Za wczorajsze trudy dziś ok 20 km z górki do samego Ourence. Po drodze dzielnica przemysłowa podobna do sławnej Bytomskiej dzielnicy Bobrek. Jest 10.00 rano, a zimno jednak wyziębia mimo rozgrzewania bieżącego ;) Dodatkowo jest sobota. Żeby nie zostać bez pieczywa zaliczamy panaderię- piekarnię. Lada kusi, podają też kawę. Niesmiało zamawiam empaniadille - rodzaj bułeczki z nadzieniem z cebuli i tuńczyka - mniam.., a potem to sie zaczyna ...to jeszcze z mięsem i cebulą, na koniec donut (pączek z dziurka )w czekoladzie , croisant...i kawa aż w koncu bagietka do sakwy;) wszystko przepycha. To piekarnia dla mieszkańców lokalnych. Napici i rozgrzani, na pytanie o toaletę sprzedawczyni wpuszcza mnie na swoje prywatne zaplecze sanitarne. Posmakowani i z pełnymi brzuchami ruszamy. W Ourense ruch jak to w mieście. Po drodze wyrasta mi jak na życzenie sklep rowerowy. Krótka szybka kalulacja, dętkowych zapasów brak, opona tylna łysa jak kolano. No nic, kupuję najdroższą chyba oponkę w moim życiu za 10 E za to nawet z opisem po polsku, że super wytrzymała na zmiene temperatur, ciśnienia i dodatkowo odporna na przebicia...Faktycznie łatki tu sie nie sparwdzają zupełnie, nie pracują, puszczają itd. NO ZOBACZYMY ! + oponka schwable rob za całe 16.90E- bardzo przyjemna. Może i błąg że dentka ląduje w sakwie , a oponka na rower Bogdana bo tak ruszamy dalej. Dlaczego?? Bo czekamy na gumę - toż łapię je na potęgę, za jednym zamachem załatwi się wszystko. A dlaczego błąd ? bo na kolejnym rozpakowaniu pod albergą zauważam że drugie ramię na bagażniku jest uszkodzone...okazuje się że śruba mocująca bagażnik zwyczajnie się urwała, a na dodatek skuwka, która to łączyła pękła - no nie...Jesteśmy na takim odludziu i bezsklepiu, że jestem załamana. Nawet zdenerwowana. Gdybam....Gdybym oddała rower na zmianę oponki, zauważyliby pękniete ramię...
Ale wróćmy jeszcze do trasy w Oruense. Toż wczoraj miało być ciężko i koniec, teoretycznie...Najpierw wjechaliśmy do miasta mostem rzymskim- dość stromo pod górkę. Widoczki i po lewej i prawej cudne. Mosty co jeden to bardziej zachwycające po każdej ze stron. Ciągle stromo w górę, a później juz tylko w górę:). Pielgrzymi znak, żeby zejść z konia bo za stromo, no to schodzę ..bo co za róznica czy koń czy byk?? :))zresztą Bogdan tez juz pcha.
Oglądając się za siebie widziemy coraz wiekszą dokładniejszą w swojej okazałości panoramę miasta, uroczą. Widzimy budynki wielgachne które mijalismy po drodze, a teraz one sa tak daleko...Jest naprawdę stromo, a wszystko coraz mniejsze.
Do Cea ma dojść Piter - taki był plan.Umówiliśmy się wstępnie i faktycznie zjawia się o 19.15. Cea słynie z przepysznego chleba. Bogdan rusza w centrum wsi i wraca z połowką ciepłego, pachnacego chleba. Naprawdę pyszny.
Mój prywatny serwis techniczny jest zaniepokojony...no to koniec, wiem że jest naprawdę źle, skoro on tak mówi ..co ja zrobię?..Jednak po godzinie wraca i mówi..Mów mi M'c Gywer, bardziej pasuje mi do Adama Słodowego ale jak chce być Gywerem??..niech będzie ;). Ramie uratowane, i jakies 50 E bo tyle kosztowałby nowy bagażnik, a w serwisie nikt nie ratowałby ramienia. Nowa sztuka i zapraszamy ponownie. To znaczy że jutro jadę. Aż mi się humor poprawia. W Oruense była pulperia - ośmiorniczarnia ??:)..ale brzuch pełny empanadiji wiec nic z tego. To samo w Cea. Spokojnie- będzie jeszcze szansa- mam nadzieję. O 22.00 zasypiam miło, alberga jedyna po Ourense posiada na piętrze sypialnię dla pielgrzymów, jak zwykle pietrowo. Na parterze miejsce dla rowerów, niestety niezamykane na noc. Pralnia jakza czasów rzymskich w schowsku kamiennym, ale jest warzbret, i ciepła woda, i nawet prąd.Jest też kuchnia dość db jak na swą małą powierzchnię wyposażona. W wc lusterko takie okrągłe wystające ze ściany :)- to już zbytek , naprawdę:)...widzę jaka czarna ta moja buzia. Na uwagę zasługuje taras, bardzo integracyjny, gdzie wśród czystej suszącej się bielizny i odzieży na dość mocnym jeszcze słońcu i wietrze, nawiązują się kolejne znajomości, wymiana wiadomości co do trasy, podziw wzajemny, pomoc itd itp..
22.00 śpię jak zabita.
23,00 pierwsze armatnie wystrzały - lub tak mi się przynajmniej wydaje, huki jakby ze wszystkich stron..poruszenie wśród męskiej części Francuzów...zaczynają się krecić..a ja chyba mam obsesje, wydaje mi się że kradną mi rower z dołu..ale jestem zbyt umęczona, by zejść na doł. Zasypiam.
24.00 Powtórka z rozrywki. Znów to samo.Nie wiem co sie dzieje, myślę a może majaczę ...jak to będzie bez rowerów z tymi sakwami na grzbiecie...i w tych spd-ekach...na kamieniach...
Pobudka 06.50 i pierwsze moje kroki do biciklietowni. Stoją. Uff..Moje dwie sakwy zostawione na parterze również, wszystko jest, tylko po Piterze zostało ciepłe miejsce na kuchence ceramicznej. Mimo wszystko cudownie się spało w tej alberdze, dużo powietrza, cicho.Dziś na śniadanie dzięki bogu nie owies....Nawet do najsmaczniejszej potrawy można się zniechcęcić, skutecznie ją zasalając ;), albo za kwaśna naranja, albo za wodnity...albo jak wczoraj...przypalony...
Dystans dzienny 43 km.
Hanna Niewiadomska :: 14.06.2017 10:21
XUNQUEIRA DE AMBRIA
02 06 2017
Start godz 08.20. Zimno!!! 9 stopni Celcjusza.
Dziś wybieramy asfalt od początku trasy. Zazwyczaj jedziemy szlakiem dla pieszych.
Czuje się taka zmęczona już...mówie że opadłam z sił, że nawet na prostym czy z górki nie potrafie jechać, takie cięzkie te pedały.
B pyta - a gdzie miałaś z górki?? H- no za tym zakrętem....B mówi - Moja droga, pchamy 11, 5 km pod górę. H- uhum..
Mijam całe wzgórze spalone w pożarze, wygląda to przygnebiająco...widać jak ogień chciał ogarnąć kolejne wzgórza. Bogdan przoduje, ja daleko w tyle. Czas na przemyślenia, rozważania refleksje...i jeszcze jeden zakręt...i jeszcze jeden, ruch samochodowy nie mały, ale po godzinie ustaje. Mijają mnie rowerzyści, jedna trzecia wielkości moich sakiew. No tak..mija mnie babeczka na rowerze, na głowie "plata". Obwieszona 4 -rema sakwami i jeszcze mnie wyprzedza ??? no nie mogę. Jestem do niczego. ..moja samoocena spada.
Za następnym zakrętem pani stoi, rozmaiwia z jakiś zagubionym pieszym pielgrzymem. Dojeżdzam a Pani z usmiechem pyta mnie skąd jestem, sama jest z Holandii ( jak to mozliwe że na takim płaskim terenie tak się wprawiła w górskich podjazdach????) Zdradza swój sekret z usmiechem na twarzy, zero zmeczenia, mam napęd elektryczny- jest mi łatwiej :)).W końcu szczyt i nagroda, lekki zjazd do Albergueria - obowiązkowe miejsce do zatrzymania się i wypicia kawy każdego pielgrzyma.
Już dojeżdzając dobiega relaksacyjna muzyczka kojaca uchy..jeny myślę, a cóż to za miejsce..???B mówi- Przygotuj aparat, bedzie warto...I faktycznie..wnętrze ściany, słupki, sufity wszystko w muszlach, podpisanych imieniem nazwiskiem, datami, krajami....Pomyslałam o tych wszystkich intencjach ...nie wytrzymałam...łzy zalały mi buzię. Musiałam wyjść na zewnątrz - bo strumień....W tle muzyczka jak na zamówienie, dont cry,every think will be ok..
Księga wpisów...odnajduję wpis polski z przed miesiąca- ludzie z Poznania- piesi. Dodaję własny- najbardziej załzawiona kawa w moim życiu, ale dziekuję za to miejsce. Ledwo ujarzmiłam strumień, już mamy wychodzić do odjazdu Bogdan mówi patrz kogo tu mamy....Oglądam się...i...
Strumień leje się na nowo...Piter z Holandii, ja nie mogę, facet nie wie o co chodzi, czemu wzruszyłam się tak mocno, a ja poprostu doceniam jego cięzki trud pieszy, skoro ja na rowerze i jest mi cięzko..a on jest niesamowity, ja zwolniłam na trasie , a facet trzyma fason i po 45 -50 km codziennie... rzucam się chłopu w objęcia, nie pytając o zgodę, nie zwarzając na swój nie mały biust i szczupłość pielgrzyma. Naprawdę, jest zdziwiony. Ale uspakajam strumień- 3 dni go nie widzieliśmy...Jest godz. 11.00 , Piter zostaje, my ruszamy.Umówiliśmy się na kolację w Santiago. Za każdym razem kiedy go spotykam na szlaku, dostaje takiego poweru, że mnie wiatr niesie..
Dodam tylko, że Bogdan który wogóle kawy nie pije - tu wypił, a ensaladija z papryką i mięsem, którą zjedliśmy była najsmaczniejsza na całym szlaku.
Na drodze przejazdu trafiamy na krzyż, pod nim trochę poukładanych kamieni. Tak, uważam , że to jest ten moment. Grzebię w przedniej sakiewce, znajduję go. Wlokę go aż z Polski, symboliczny kamień cały okragły, ciężki, inny niz wszystkie, oddaję jego ciężar za wszystkich chorych i za wszelkie przejawy braku miłości jakiejkolwiek w życiu każdego człowieka. Jest od razu lżej. I nie wiem czy to zrzucony ciężar..i spotkanie z Piterem...ale..znów
I can fly!!!..szutry i żwiry ale ciągle w dół...i jest wiatr w kasku...aż miło!!!! teoretycznie w dół ale mimo wszystko trochę się wspinamy ścieżką a nawet alejką wyznaczoną starymi porośniętymi mchem kamieniami do wysokości pasa po obu stronach ścieżki. Zacienienie przez drzewa sprzyja jeździe. Ostatecznie zjazd do albergi . Dystans tylko 33 km, ale jakie męczące, bo słońce oczywiście poczętowało mnie odpowiednią dawką, a moze już celowo zwalniam, bo wizja ze to się zaraz wszystko skończy zaczyna mnie nurtować.Więc jest godzina 14.30 i czas na odpoczynek. Ok 18 przychodzi Piter. Zapraszam go do posiłku, ale dziś jest bardzo rześki i nie chce z nami jeść, bo idzie do sklepu. ( ok 700 metrów ). Przynosi słoik cieciorki i sos pomidorowy, piwko San Miguel, pierniczek w czekoladzie i tyle;)wszystko zapija kawą, którą mi również proponuje..dorzuca w rozmowie, że jest wegetarianinem i w Holandii żyje tylko na warzywach, a tu w Hiszpani ponieważ wszyscy jedzą mięso on też....O matko...toz ja go ostatnio częstowałam zapiekanym w kulkę kurczakiem..toż się chłop mordował zapewne;)).Ponieważ kawa skonczyła mi się już dawno, rano grzecznościowo chętnie załapuje się na całkiem sporą niemałą czarną. Umawiamy się na kolejny wspólny nocleg w Cea, i tyle Pitera widzili...bo gdy ja kawę spokojnie pije on już maszeruje.
Alberga: podobna do poprzedniej, choć wrażenie mniej zadbanej. Raptem 6 osob na 40 miejsc na dwóch salach. Praktycznie wszystko to samo + automat z napojami. Mimo to nocleg okazuje sie koszmarem. Ktos bardzo zaangażowany w nowinki technologiczne zamontował dla bezpieczeństwa czujnik ruchu- świetlny na korytarzu !!!! Pierwszy błysk jak flesz budzi mnie o pierwszej w nocy. I tak do rana ...światło zapala się tyle razy ile razy ktoś zalicza wyjście do wc...Porażka no i ten chlor w wodzie...za dużo chloru w wodzie !!!..Bardzo dużo chloru. Cena 6 E. Jednak nocleg noclegowi nie równy...
Hanna Niewiadomska :: 05.06.2017 22:49
Laza
01 06 2017
Ruszamy ostatni, alberga pusta - 7.35. Wywiało ... Sprawdzamy czy pogaszone światła, zatrzaskujemy drzwi. Klucz zostawiamy w umówionym miejscu w środku. Często tak jest że wchodzimy i alberga jest otwarta i pusta, lub są jakieś pielgrzymie rzeczy na łóżku...i tyle. Zazwyczaj jest napisane o ktorej ktoś przyjdzie meldować, kasować. Gdyby tylko ktoś chciał się wykąpać, czy wyprać? To jest możliwe i może iść dalej. Jeśli alberga jest zamknięta jest nr tel, lub informacja gdzie zdobyć klucze.
Dziś mamy wybór, przez Verin - ale dolinami i jeden dzień dłużej.
W Verin jeden pielgrzym poleca albergę...ponoć najlepszą na całej trasie. Tak nowoczesną że ...Tylko że..za blisko dla nas.
My wybieramy kier Laza. I polecającego albergę na tej trasie też mijamy...hm..!??!!
Jest patelnia, zero cienia, pali a jest tylko 26 stopni. Duszno, jakby tlenu zabrakło.
Żeby nie było za łatwo ..oczywiscie my wybieramy trasę górską ...ruszamy w górę i lekko równamy do poziomu i tak cały czas, ciągle pniemy się do góry.
Potem już jest tylko w górę, jakieś 10 km - mam wrażenie ze to się nie kończy...ale szybko o tym zapominam, widoki są zniewalajace.
Tak...to już znam...tylko z innej strony wjeżdżałam.
Galicja!!!!!
Przyprawia mnie o ciarki na grzbiecie, stawia mi wszystkie możliwe( odrosłe) włoski do pionu. Wspinamy się do zapomnianego przez świat opuszczonego miasteczka , choć jest tu jeden mężczyzna ..tutejszy...ale od nas zakurzonych i ucioranych nie odbiega wyglądem. Ptaki milkną Przez chwilę pomyślałam że ogluchłam. Cisza bije po uszach swoją siłą . Zatrzymuje rower i słucham, nic...nawet mucha...na szczęście odzywa się B. - słyszysz jaka cisza??
Dochodzimy w trudzie rowerowym do wysokości 1164 m najwyższy poziom. Falujemy, góra dół. Górska nieziemskie, przepiękne, dzikie. Zjazd na hamulcu - droga naprawdę dziurawa , zniszczona przez ciężki sprzęt budujący kolejne drogi, ale to ma swój plus. Cieszymy oko dłużej. Chłoniemy.
Po drodze w dół mijamy wioseczkę Estoz i niby nic ciekawego, ale zapach roznoszący się wśród jednego domostwa zatrzymuje nas na moment. I jest to super miejsce na odpoczynek, jadło popitek i co tylko człek zapragnie - od smażonego wołka od ręki, przez ensalady, tapasy, zimną colę, owoce, jajka gotowane. Kawa ..mleko...wszystko. Dziewczyna w lekko osypanych z mąki getrach ma naprawdę ogromne menu w ofercie. Zasypuje kolejnymi propozycjami kulinarnymi, a może śniadanie, obiad....nie mówi po ang. Pytam czy to "bee" ( pachnie niezwykle smakowicie z kierunku patelni, mówi że "buu" i robi rogi, chichramy się radośnie. Radzi sobie. Na czym tu zrobić? My jestesmy świeżo po pikniku, bagieta, pasztet świnia iberyjska, pomidor, sałata, banan wszystko zapojone herbatką z cytryną... az żal.Dodatkowo pijemy juz 3 litr wody, jest piekielnie cieplo, jakby parząco.Brzuchy pełne. Szkoda, ze nie wiedzialam wczesniej. Za to zjazd - bajka 6 km do samego dołu wśród drzew opadająco do samej dolinki. Na dziś koniec. 37.5 km . Ale kto chce może zrobić jeszcze z 16 km ostro pod górę. Ja nie bardzo w tym piekle mam chęć. Jest pełne słońce i przewodnik podpowiada że wszystko co było do tej pory to bułka z masłem. Więc jutro czeka mnie najtrudniejszy odcinek drogi krzyżowej. ..ale to jutro po odpoczynku.
Dziś w miasteczku Loza miksujemy się najpierw w straży pożarnej, ścisła rejestracja skąd zaczęliśmy, gdzie spaliśmy noc wczesniej... Dostajemy fizolinowe ubranka na łóżka.....widze kaski opisane imionami..Alice, Frank ...czytam ściszonym głosem
Ijo Frank. - mówi recepcjonista strażak- bardzo miły. Ijo Hania:). Dostajemy dokładną mapę gdzie sklep, gdzie bar, restauracja, a co najważniejsze gdzie alberga... W jakimś ośrodku sportowym. Myślę sobie, pewnie sala gimnastyczna, nic to...ale okazuje się że to taki luksus na wysokim poziomie za 6 € że muszę temu poświęcić chwilkę. Zewnętrznie słabo, jakaś zaniedbana siłownia w kolorze chyba czerwonym spalonym od słońca.. do bladosci, nieczynna fontanna. Po przekroczeniu szklanych drzwi pierwsze co rzuca się w oczy to płytki kafelkowr czarnev na podłodze z łupka, naturalnego!!! Niedowierzam , B mówi- to znajdź drugi taki sam wzór..Efekt z zielonymi ścianami ? Rewelacja . Powierzchnia przestronna. Nowoczesna kuchnia bardzo dobrze wyposażona w kolorze pomarańczy.super Salon na odpoczynek, nawet książki... Pokoje na 3 łóżka pietrowe. Przestronne. Jest nas tak malo, ze każdy dostaje swoj pokój. Nikt nie chrapie, nie szeleści, nie kaszle, nie hałasuje..okno otwarte nad ranem jak zawsze zimno.Czysciutkie bielutkie łazienki, warzbret do prania koło pryszniców( brak zasłonek) W takiej scenerii ( znaczy na golasa ) poznaję Anię z Niemiec choć rodowodowo Polka. CAMINO " robi" już trzeci rok. Na pieszo. Dwa tyg. urlopu i za rok znowu...i Tak już trzy lata walczy na pieszo...nie więcej niż 20 km dziennie.
Ja tam wielki ścigacz nie jestem, ale...jednak wolę powalczyć w kawałku, choć jest to jakieś rozwiązanie...
Sklep blisko, i bar też, ale ja wystawiam krzesło przed budynek parterowy, wokół góry i cykady.
Piszę. Jest natchnienie w tej scenerii, ale siedzę w cieniu bo każdy promień słońca aż boli. Filtr 50 bloker nie wyrabia. Skóra schodzi.
Komentarze (3): Pokaż/ukryj komentarze »
- Magda :: 13.06.2017 23:01 Czy dalszych relacji już nie będzie? Czekamy od kilkunastu dni. Ciekawi jesteśmy czy ukończyliście szczęśliwie Camino i dokąd udało Wam się dotrzeć.
- hananie@tlen.pl :: 20.06.2017 23:04 Powiem tak, życie blogera nie jest łatwe;), tym bardziej, że to pisanie na telefonie może przyprawić człowieka o palpitacje serca. W prawdzie mam opóźnienie, ale jeszcze opisze podróż do Madrytu i historię że chytry dwa razy traci...;)..Pozdrawiam miło już z Polski- zapracowana, poganiana treningami - żal zgubić tą formę- ale wszystko mam zapisane w tradycyjnym papierowym notatniku i dotrwam ;)) do końca.
- hananie@tlen.pl :: 20.06.2017 23:05 Jak na prawdziwe Camino przystało;)
Hanna Niewiadomska :: 05.06.2017 09:21
GUDIŃA
31 05 2017
Dzień zaczyna się 6 km pojazdem, nadzieją jest zjazd . Nadzieja umiera ostatnia. Nie ma co się łudzić. Dookoła głowy górska, piękne!! Ale do zdobycia.Jeszcze wczoraj mowilam...ale mi nie powiesz że mam w te górska wjechać?
B - nie, nie powiem.- Co pomyślał nie wiem. Faktem jest że wjedzam w górska. Dwa strasznie zimne, wilgotne, ciemne tunele po 425 metrów. Strasznie nieprzyjemne . Na scianach widać ślady bliskich spotkań muru z pojazdami. Wgniecenia blach oslaniajacych, zarysowania lakier itd..to budzi wyobraźnie. Wreszcie trochę zjazdów . Ale droga zniszczona, , posmakuje jak ping pong po stole , bez hamowania dla bezpieczenstwa nie ma szans. Otaczają mnie równolegle dwie drogi. Jedna to lokalna , krąży góra dół czyli zjazd do strumyka i podjazd na szczyt i tak w kółko. Moja lokalna ale szybsza...i trzecia autostrada.
Hanna Niewiadomska :: 01.06.2017 19:59
Requejo de Sanabria
30 05 2017
12 ° z rana nie napawa optymizmem, jednak podjazdy i zjazdy skutecznie gotują człowieka. Za podjazd ( z nutką na ustach ) wcale nie mały w końcu doczekałam się pochwałki. Przed nami górska, wielkie, bezludne. Wyjeżdżając do miasteczka Pabla de Sanabria szlak omija wielkie urocze zamczysko na szczycie. Coś mi podpowiada że trzeba tam się wdrapać. Na szczycie jest cudnie. Widać skąd żeśmy wjechali, rzekę minione górska...
Czas biegnie a tu trzeba market zaliczyć , zjeść, oko nacieszyć, wreszcie ruszyć. W Requejo wita nas alberga prywatna 12 € gdzie Niemcy z poprzedniego noclegu suną w ciemno. Możemy też ruszyć dalej ale aż 6 km stałego podjazdu ale właśnie niebo zczerniało więc jedziemy do miejskiego schroniska za 5€. Sala na 10 łóżek piętrowych czyli na 20 osob. Dwie czyste toalety i prysznice pachnące chlorem ( co akurat mnie ucieszyło- znaczy że dezynfekują). Nie ma kuchni. Śpi nas 4 ka w tym Austryjaczka z poprzedniego noclegu.
W lokalnym sklepie zakupione Magdalenki okazują się spleśniałe.
Sorry Seniora - bez probkemu wymienia na inny słodki produkt. To już drugi raz. W Monesterio trafił sie ryż z cynamonem z dodatkiem flory pleśniowej- jednak tam było za daleko żeby wracać do sklepu.
Dystans dzienny mały 27 km, ale rozważny bo duchota straszna i regeneracja sił wskazana przed jutrzejszym. Deszczu jednak ani na lekarstwo, dzięki Bogu ochładza się troszkę.
Ps. Kłopoty z netem znów uczą cierpliwości. Wrrr..5 dni opóźnienia w publikacji. Przepraszam.
Komentarze (1): Pokaż/ukryj komentarze »
- Magda :: 04.06.2017 22:06 Cierpliwie czekamy na kolejne relacje.