12/2017
Recepta na szczęśliwe camino
Nowsze wpisy » |
Karolina Freier :: 28.12.2017 11:44
Caminowe czyszczenie głowy
Zanim zaczniecie czytać, po wersję ze zdjęciami zapraszam na mojego bloga https://receptanapodroz.com a po pierwszy wpis z mojego camino primitivo https://receptanapodroz.com/2017/12/02/caminowe-czyszczenie-glowy/
Na pewno nie raz mieliście tak, że po obejrzeniu jakiegoś filmu wpadliście na pomysł, że zrobicie to samo co jego bohaterowie. W moim przypadku było tak:
Jakiś czas temu natknęłam się na film “Dzika droga” – tutaj wklejam polski zwiastun dla ciekawych. Film opowiada losy młodej kobiety, która będąc na życiowym rozdrożu postanowiła przejść pieszo jeden z najbardziej znanych amerykańskich szlaków – Pacific Crest Trail. A ja wtedy też byłam na życiowym rozdrożu, czułam, że potrzebuję czasu aby pobyć sama ze sobą, poukładać sobie w głowie. Wiedziałam, że ze względów czasowych, finansowych i bezpieczeństwa nie uda mi się przejść tego samego szlaku co Reese Witherspoon we wspomnianym wyżej filmie. Zaczęłam drążyć temat pieszych szlaków po Europie i tak natknęłam się na Camino de Santiago – po polsku znany bardziej jako droga Świętego Jakuba. To nie jedna konkretna droga, ale tak naprawdę każdy z progu swojego domu, gdziekolwiek na świecie jest on położony może wyjść i udać się do położonego na północy Hiszpanii miasta Santiago de Compostela.
Wiedziałam, że chcę przejść chociaż kawałek caminowej drogi. Spośród wielu możliwości najbardziej przypadło mi do gustu Camino Primitivo, głównie przez to, że to górski szlak, pełen ciekawych krajobrazów i liczy nieco ponad 300km, więc można go przejść w niecałe dwa tygodnie.
Nie zastanawiając się jakoś bardzo długo zakupiłam bilet lotniczy do Madrytu. Nie było odwrotu. Na rozpoczęcie swojego camino wyznaczyłam początek maja – pogoda jest w sam raz do wędrowania, nie jest jeszcze bardzo gorąco, nie ma też zbyt dużego ruchu na szlaku i w schroniskach.
Dowiadywałam się jak trzeba się przygotować, co należy z sobą zabrać i inne takie “przydatne” uwagi wprawionych już caminowiczów. Wydawało mi się, że jestem świetnie przygotowana! Właśnie – wydawało mi się. Człowiek uczy się na błędach całe życie – dlatego dzielę się z Wami swoimi radami i przemyśleniami, co zrobić, aby camino udało się przejść bez większego problemu. Jak się dokładnie do wędrówki przygotować, jakie są trasy, na co zwrócić uwagę już podczas camino i wiele innych najbardziej przydatnych informacji znajdziecie TUTAJ.
Jeśli zastanawiacie się nad tym czy wyruszyć do Santiago – polecam Wam to zrobić czym prędzej! Myślę, że to jedna z lepszych możliwości na “posprzątanie w swojej głowie”. Przed wyruszeniem obawiałam się chyba najbardziej tego, jak poradzę sobie z samotnością – nigdy wcześniej nie chodziłam sama nawet po polskich górach. Ale ostatecznie moje camino było niezapomnianym przeżyciem.
Camino Primitivo – zwłaszcza w kwietniu i maju to niezbyt oblegany szlak do Santiago. Zdarzały się dni, że przez 5-7 godzin wędrówki mijałam dwie osoby. Nie przeszkadzało mi to jakoś. Im bliżej Santiago robiło się coraz gęściej i w schroniskach i na szlaku. Na całe Camino Primitivo planowo należy przygotować 12-13 dni – ja przeszłam je w 9 dni co teraz po czasie uważam za skrajną głupotę! – moje nogi odchorowały to jeszcze przez miesiąc po powrocie, a nawet teraz – ponad pół roku po zakończeniu camino – kontuzjowana stopa czasem o sobie przypomina.
Ale zacznę od początku…
Przyleciałam do Madrytu w środku nocy – nie pozostawało mi nic innego jak tylko taksówka do wcześniej zabukowanego na airbnb pokoju gdzieś w południowej części miasta. Pierwszy szok – taksówkarz na lotnisku w STOLICY kraju nie mówi po angielsku! Drugi szok – dziewczyna, u której wynajmowałam pokój w STOLICY – nie mówi po angielsku! Myślę sobie, że skoro jutro rano wyjeżdżam na północ Hiszpanii (do części mniej popularnej turystycznie), sytuacja raczej nie będzie wyglądała lepiej. Ale poszłam spać.
Kolejnego dnia po 5-godzinnej drodze autobusem dotarłam do Oviedo. Była godzina 15, nie chciałam tracić dnia, więc po wyjściu z autobusu ruszyłam od razu na Camino de Santiago. No może nie tak od razu – pogubiłam się w samym Oviedo chyba z piętnaście razy. Pojawiły się pierwsze chwile zwątpienia, bo skoro nie umiem trafić na muszelkowy szlak już na samym początku, to jak ja chcę przejść te 340km? Sama? Bez mapy? Idiotka – to najczęściej powtarzane pod nosem wtedy słowa.
Ale że mamy XXI wiek i darmowe internety w Europie (wtedy jeszcze nie był tak całkiem za darmo) JAKOŚ udało mi się wyjść z miasta – JAKOŚ czyli nie tak od razu, bo nie wiedziałam dokąd idę – poza tym, że do Santiago oczywiście. Mapy z sobą nie miałam żadnej, dysponowaam tylko notatkami wydrukowanymi wcześniej ze strony poświęconej Camino Primitivo, czyli zamiast mapy w ręku miałam dokładnie TO!
Wiedziałam, że jak tylko natknę się na caminową żółtą strzałkę, będę “w domu”. Tyle, że nigdzie strzałki nie widziałam. Wyszłam poza Oviedo na jakąś polną drogę, usiadłam na kamieniu, przebrałam treki na sandały, zjadłam kanapkę i siedziałam tak długo, aż na horyzoncie pojawili się ludzie – moja jedyna nadzieja na odnalezienie właściwego szlaku.
Podeszłam do nich i pierwsze o co zapytałam to czy mówią po angielsku. I wiecie co? Zostałam głośno, bardzo głośno i dosadnie WYŚMIANA! Postanowiłam zapomnieć o angielskim na najbliższe kilka dni. Po raz pierwszy w życiu ucieszyłam się, że jeszcze będąc na studiach coś mnie podkusiło, żeby zacząć uczyć się hiszpańskiego – a dokładnie hiszpańskiego podróżniczego. To mnie uratowało. Hiszpanie ewidentnie nie lubią obcych języków, a już na pewno nie angielskiego, więc kiedy zadałam im pytanie Donde esta camino de Santiago Od razy zmienili nastawienie do mojej osoby, pokazali mi gdzie mam iść i nawet odprowadzili kawałek, pytając skąd jestem i życząc mi powodzenia.
Poczułam olbrzymią ulgę, kiedy przy polnej dróżce ujrzałam pierwszą w swoim życiu flecha amarilla – czyli żółtą muszelkową strzałkę – najważniejszy drogowskaz przez moje kolejne 9 dni samotnej wędrówki przez hiszpańskie pola i lasy.
Miałam do przejścia około 12 km. Szło mi się raźnie, wesoło, śpiewałam sobie pod nosem, miałam dużo siły, czułam, że mogę iść i iść i iść. Po drodze zatrzymało się kilka samochodów z hiszpańskimi dziadkami, którzy radośnie życzyli mi powodzenia. W jednej z mijanych wiosek zatrzymał mnie kolejny hiszpański dziadek i wręczył mi “profesjonalny trekingowy kijek” – kawałek prostej gałęzi. Gest był tak miły, że ruszyłam przed siebie z jeszcze szerszym uśmiechem. Od tego momentu czułam się jak prawdziwy wędrowiec na camino.
Do Escamplero – mojego pierwszego przystanku noclegowego dotarłam przed planowanym czasem. Miałam lekki problem ze znalezieniem właściwego albergue – schroniska, ale dzięki wskazówkom napotkanych ludzi jakoś tam trafiłam.
Inaczej sobie wyobrażałam TE schroniska – może trochę liczyłam na coś w stylu tych znanych mi z naszych polskich gór. A tam pełna samoobsługa! Było czysto, ciepło, trzy pokoje wypchane piętrowymi łóżkami. Za to ludzi nie było wcale. Dopiero kilka godzin później zebrali się inni caminowicze – głównie Hiszpanie, jedna Niemka oraz POLKA. Średnia wieku 60 lat!
Wiecie co było największą sensacją w tym albergue? Mój OLBRZYMI plecak! A taka byłam z siebie dumna, że na 23kg dozwolonego limitu bagażowego do samolotu udało mi się zabrać TYLKO 15kg! To był mój największy, naprawdę NAJWIĘKSZY (a raczej najcięższy) caminowy błąd. Kiedy na camino wybiorę się jeszcze kiedyś, a jestem pewna, że się wybiorę, nie będę nosiła na plecach więcej niż 5kg. Obiecuję!
No więc pani Niemka (na camino przeszła już w swoim życiu tysiące kilometrów) oraz Polka Monika (na camino była po raz pierwszy, ale była mądrzejsza niż ja), odradziły mi wędrówkę z tak ciężkim plecakiem (nie posłuchałam ich, idiotka po raz drugi), odradziły mi też mój plan na kolejne dni (przejście całego camino w 9 dni kiedy normalni ludzie primitivo robią w 12). Ale ja pomyślałam, że skoro jestem dużo młodsza od nich, nie jestem zmęczona, bo dopiero zaczęłam, spokojnie w dniu jutrzejszym przejdę 40km. A starszych trzeba słuchać…
Poszłam spać tak jak i wszyscy poszli. Wstałam rano tak jak i wszyscy wstali. Ale nie zjadłam śniadania, tak jak wszyscy pozostali jedli, tylko szybko się ubrałam, ruszyłam na szlak jeszcze przed wschodem słońca. Czułam, że mam dużo siły, a śniadanie zjem jak dopadnie mnie głód – na łonie natury będzie lepiej smakowało.
Postanowiłam, że dzisiaj przejdę te około 45 km – chciałam dotrzeć do Bodenaya – bo przeczytałam wcześniej gdzieś na forum, że tamtejsze albergue jest z tych MUST BE.
Ale los chciał inaczej… Zrobiłam przerwę na śniadanie w Grado, wstałam po tym śniadaniu, założyłam plecak, ale poczułam, że coś jest nie tak z moją lewą stopą. No nic – idę przed siebie dzielnie, zastanawiając się, czy przez ostanie godziny nie wykręciłam sobie stopy. Nic takiego nie przychodziło mi do głowy, więc zbagatelizowałam problem i szłam dalej. Co jakiś czas zatrzymywałam się, a to żeby coś przekąsić, a to by się przebrać, bo zaczęło mocno prażyć słońce, a to by poprawić plecak. Ale im więcej kroków zrobiłam, tym bardziej stopa się odzwywała.
Ostatecznie dotarłam do Salas – prawie 40km przeszłam od rana! – ale do Salas dotarłam już ze łzami w oczach, nie wytrzymując z bólu, podpierając się na moim kijku.
Nie mogłam znaleźć z mieście albergue. Zwątpiłam. Z daleka zobaczyłam grupę chłopaków, zagadałam do nich oczywiście już po hiszpańsku, jak się okazało oni też szli do Santiago! Pomogli mi znaleźć schronisko (na szczęście paru z nich mówiło po angielsku, więc nie musiałam się aż tak wysilać językowo, już i tak sporo problemu zrobiła mi moja stopa).
W schronisku spotkałam dwie dziewczyny – siostry z Czech – wspaniałe, kochane osoby, z którymi od razu się zaprzyjaźniłam (do dnia dzisiejszego zresztą).
Tego wieczora i przez kolejne dni rozpoczęła się akcja “międzynarodowe ratowanie mojej stopy” – o czym przeczytacie tutaj https://receptanapodroz.com/2017/12/24/camino-primitivo-trekking-dla-kazdego/