01/2018
Recepta na szczęśliwe camino
« Starsze wpisy |
Karolina Freier :: 18.01.2018 15:43
Meta w Santiago czy dalej?
Szlaków prowadzących do Santiago de Compostela jest tyle ile ludzi tam zmierzających, ale cel wszystkich caminowiczów jest ten sam. Założę się, że większość osób decydujących się na udział w tej pielgrzymce czy trekkingu nawet się nie zastanawia jak to będzie już na miejscu w Santiago - co się będzie czuło, co się będzie robiło czy nawet jadło albo spało. Wszyscy skupieni są raczej na wyborze trasy, pakowaniu plecaka, przetransportowaniu się na miejsce startu i innych takich bardziej “przyziemnych” na początek camino sprawach.
Co się jednak dzieje na mecie camino? Co czuje strudzony pielgrzym będąc u celu swojej pielgrzymki? O jakich sprawach tych bardziej życiowych trzeba pamiętać i wiedzieć? Doczytajcie ten wpis do końca, a mam nadzieję, że rozjaśni Wam to w głowach :)
O moich wcześniejszych dniach i przygodach na camino pisałam tutaj - kto nie czytał niech zerknie, żeby być na bieżąco :)
Większym miastem na Camino Primitivo jest Lugo, z którego do Santiago już TYLKO 100 kilometrów. Polecam Wam ten etap zakończony w Lugo rozpocząć wcześnie rano, żeby do miasta dotrzeć jeszcze przed południem (z O Cadavo - 30 km, ale w dniu poprzednim warto nadrobić 8 km i dotrzeć na nocleg do Castroverde - rano będzie bliżej do Lugo, a albergue w Castroverde jest warte spędzenia tam nocy). Lugo to zabytkowe miasto z centralną częścią otoczoną murami obronnymi wybudowanymi przez Rzymian. Jest chętnie odwiedzane nie tylko przez caminowiczów. Po trudach i brudzie napotkanym na camino tutaj możecie odreagować w cywilizacji zwiedzając zabytkową katedrę - namiastkę tej w Santiago, spacerując po centrum miasta i jego zadbanych parkach czy nadrobić stracone kalorie w jednej z licznych restauracji a jeszcze lepiej lodziarni.
Albergue municipal położone jest w samym centrum miasta: dwie duże sale pełne piętrowych łóżek, dobrze wyposażona kuchnia, jedynie łazienka z prysznicami bez zasłonek, ale brudnemu człowiekowi nawet to nie przeszkadza. Musicie wiedzieć, że otwierane jest o 13, a o kolejności przyznawania łóżek decyduje przybycie pod drzwi albergue, ale nietrzeba sterczeć przed drzwiami nawet jak przybędziecie godzinę wcześniej - obowiązuje kolejka plecakowa, o której porządek z całą pewnością będzie dbał któryś z caminowiczów. A reszta może napić się zimnego piwa w pobliskim barze :)
Wartą wspomienia (i odwiedzenia!) jest też wioseczka As Seixas (35 km za Lugo, planowo kolejny etap kończy się w San Roman de Retorta - 20 km za Lugo, dlatego nie każdy zatrzymuje się tam na noc). Mi spieszyło mi się do Santiago na konkretny dzień, dołożyłam jeszcze tych 15 km od San Roman de Retorta i znalazłam się w As Seixas - gdzie bez wątpienia natknęłam się na najlepsze albergue na całym camino - nowe, ale urządzone w starym klimacie, wygodne czyste łóżka, dobrze wyposażona łazienka i kuchnia, wokół duży ogród z przechadzającymi się obok nas owcami zajadającymi się zieloną trawką. Schronisko obsługiwała Hiszpanka, która nie znała słowa w innym języku - nawet kiedy jedna z dziewczyn zgłosiła brak papieru toaletowego (toilet paper przecież każdy powiniem zrozumieć?), pani gospodyni zrozumiała dopiero o co chodzi, kiedy dziewczyna zaprowadziła ją wprost do kibelka i pokazała w czym rzecz! Śmiechu nie zabrakło też, kiedy pod albergue przyjechał sklep na kółkach i gospodyni każdą osobę z osobna poinformowała o tym fakcie - mnie wyrwała z głębokiego snu silnym potrząsaniem całą mną. Wieczorem grupowo udaliśmy się do pobliskiej restauracji na zasłużony i pyszny posiłek.
W Melide łączą się szlaki Camino Primitivo i Camino Frances - z Melide do Santiago pozostało 50 km. Zrobiłam w tym mieście przerwę nie na zwiedzanie (choć podobno jest i co zwiedzać), ale na ośmiornicę. Bo podobno ta przyrządzona w Galicji jest najpyszniejsza. Jeśli ośmiornica w Melide to koniecznie udajcie się do Pulperii Ezequiel. Nie przepadam za owocami morza, ale głód zrobił swoje i kiedy kelner postawił przede mną pięknie podaną ośmiornicę za 7 euro (macki były jak najbardziej widoczne), tylko przez chwilę wachałam się czy nie zapchać się chlebem podanym do niej - ostatecznie zjadłam prawie całą porcję. Popiłam ją białym winem, które tak mi porobiło w głowie, że czułam, że do kolejnego albergue jestem w stanie dotrzeć w godzinę (niestety wraz z wyparowaniem wina, droga się znacznie wydłużyła).
Kolejnym miastem na szlaku jest Arzua. Polecam Wam nie szukać tutaj albergue municipal, zwłaszcza jeśli dotrzecie tam po 14 - może już nie być miejsc. Na pierwszej głównej ulicy jest sporo prywatnych schronisk zwykle po 10-12 euro za nocleg. Polecam Albergue de Apostol - dużo łóżek, czyste pokoje i łazienki, pokój z telewizorem i wygodnymi kanapami i przede wszystkim na miejscu jest niedroga restauracja serwująca przepyszne jedzenie.
Z Arzua do Santiago zostało tylko 36 km - tylko (w porównaniu z 340 km całego Camino Primitivo) albo aż - dla mnie był to najtrudniejszy etap, zmęczenie zrobiło swoje. Poza tym ostatniego dnia przeszłam te 36 km z dwoma przerwami, bo czułam, że jeśli zrobię jeszcze jedną więcej, do Santiago będę musiała po prostu dojechać. Większość osób dzieli ten etap na dwa - nocleg w Pedrouzo (do Satniago zostaje wtedy 18 km) albo w Monte do Gozo (do celu zostaje 5 km - co jest dobrą opcją jeśli chcecie być w Santiago wcześnie rano).
Kiedy minęłam tabliczkę z napisem Santiago tak naprawdę nie czułam żadnej ekscytacji. Byłam potwornie zmęczona, nogi miałam w tak opłakanym stanie, że kiedy światła na przejściu dla pieszych odliczały 30 sekund, nie byłam w stanie w tym czasie przejść na drugą stronę. A kiedy byłam pewna, że za rogiem ujrzę chociaż kawałek katedry, na ścianie jednego z budynków zobaczyłam napis, że do celu zostało mi jeszcze TYSIĄC METRÓW. Tysiąc metrów najtrudniejsze w moim życiu. Tysiąc metrów, których ból, łzy, ale i samozaparcie pamiętam po dziś dzień.
NOCLEG
Po dotarciu do Santiago najlepiej jeszcze zanim staniecie pod katedrą (wiem, że to niełatwo - w końcu to meta) znaleźć nocleg. Im będziecie później tym mniejsza szansa na znalezienie wolnego łóżka. Zwróćcie też uwagę, że z plecakiem nie zostaniecie wpuszczeni ani do katedry ani po compostelkę. Dotarłam (lepiej opisuje to słowo doczołgałam się) do centrum Santiago około 16, cudem upolowałam ostatnie wolne łóżko za 12 euro na ostatnim piętrze tego hostelu, z pięknym widokiem na miasto i wąską uliczkę prowadzącą pod samą katedrą, po której co chwilę ostatnie kroki przemierzał kolejny caminowicz. Szukając noclegu zerknijcie też tutaj - zwłaszcza na komentarze dotyczące noclegu w Santiago, bardzo przydatne i w miarę aktualne informacje.
COMPOSTELKA
No więc jak to jest z tą Compostelką? Spotkałam się z opiniami, że nie warto stać w kolejce po jej uzyskanie, bo nie po świstek papieru szło się tyle kilometrów. Można się z tym zgodzić, jednak większość caminowiczów stoi właśnie w TEJ kolejce nieraz kilka godzin. Bo przecież po tych wszystkich kilometrach w bólu, głodzie i pocie warto zaopatrzeć się w taką pamiątkę. Ludzi będzie tam sporo, ale nikt się nie niecierpliwi. Wszyscy są jak jedna wielka rodzina, dzieląca się swoimi przeżyciami, opisami tras, porównująca szlaki. Nikt nie będzie się spieszył, bo po tylu dniach wędrówki wszyscy są u celu.
Po Compostelkę udajcie się w TO miejsce (ja nie mogłam jakoś tego znaleźć). Jest to oficjalne biuro dla pielgrzymów z całego świata, czynne codziennie od 8 do 21 (od kwietnia do października), od 10 do 19 (od listopada do marca) poza 25 grudnia i 1 stycznia (w tych dwóch dniach po Compostelę należy udać się do samej katedry). Żeby otrzymać Compostelkę trzeba pokazać Credential (to coś w czym zbieraliście pieczątki przez całą trasę) jako dowód przejścia albo przejechania konno przynajmniej 100 km lub przejechania motocyklem przynajmniej 200 km. Compostelka zwykle jest wystawiana osobom, które odbyły camino ze względów religijnych, jednak nie jest to reguła - każdy może o nią poprosić, jeśli tylko spełnia powyższe warunki. Poza tym możecie też poprosić o wystawienie imiennego certyfikatu o ilości przebytych kilometrów (z datą rozpoczęcia, ukończenia i nazwą przebytej drogi). Wbrew temu co nawet sama usłyszałam stojąc w kolejce, ani za jeden ani za drugi dokument nic się nie płaci. Płaci się jedynie za papierową tubę (opcjonalnie), w której bezpiecznie dowieziecie certyfikaty do swojego domu.
W ciągu całego 2017 roku do Santiago de Compostela dotarło ponad 300 tysięcy pielgrzymów (w 2016 roku 277 tysięcy), z czego 51% to mężczyźni. Wiekowo sytuacja wygląda tak: 28% poniżej 30 roku życia, a 17% powyżej 60 roku życia. Aż 93% caminowe szlaki przemierzało pieszo, prawie 7% rowerem, nieliczni konno albo motocyklem. W ubiegłym roku 44% pielgrzymów stanowili Hiszpanie, 16% Włosi, 13% Niemcy, 10% Amerykanie z USA, kilka procent to Portugalczycy, Francuzi, Irlandczycy i Polacy. 60% wybrało Camino Frances, prawie 20% Camino Portugues, 6% Camino Norte, a Camino Primitivo niecałe 5%.
CO ZWIEDZI
Na pewno zwiedzić trzeba Katedrę ze szczątkami apostoła Jakuba. W końcu po to się tam szło. Już sam plac Obradoiro przed Katedrą robi wrażenie (zwłaszcza z kładącymi się na ziemi nowoprzybywającymi pielgrzymami), co dopiero sama budowla (na szczęście od lutego tego roku już bez rusztowań). Niestety prace renowacyjne w 2018 roku przeniosą się do jej wnętrza i podobno na ich czas popularne olbrzymie kadzidło zwisające w nawie głównej ma być “wyłączone”.
Kilka słów o tym wielkim kadzidle - nazywanym Botafumeiro (co po galicyjsku oznacza nic innego jak wyrzucać (botar) dym (fume) - chyba jedyna taka sakralna atrakcja na świecie. Waży aż 53 kg i to bez wypełnienia węgielkami, a jego wysokość wynosi 150 cm. Żeby je uruchomić potrzeba aż 8 ludzi, osiąga wtedy prędkość nawet 68 km/h. Dla współczesnych pielgrzymów i turystów jest atrakcją, jednak w średniowieczu służyło zatuszowaniu nieprzyjemnego zapachu wewnątrz katedry. Nie na każdej mszy odprawianej w katedrze Botafumeiro jest uruchamiane, zwykle na początku każdego roku udostępniana jest lista tych specjalnych dni. Jeśli jednak będziecie w Santiago, a bardzo będzie Wam zależało na zobaczeniu tej akcji, można zamówić pokaz huśtania kadzidła (na chwilę obecną za 400 euro - cena wysoka, ale chętnych nie brakuje, zwłaszcza kiedy do Santiago docierają większe grupy zwiedzających). Póki co, sprawdźcie tutaj o co chodzi z tym kadzidłem - filmik jest świetny, niczym zapowiedź dobrego filmu akcji :)
Tuż przy placu Obradoiro znajduje się jeden z bardziej luksusowych hoteli - Hostal de los Reyes Catolicos - podobno jest najstarszym hotelem na świecie. Wybydowany w XV wieku służył jako hotel i szpital dla przybywających do Santiago pielgrzymów. Kiedyś nawet był schronieniem dla kryminalistów, którzy w jego murach mogli uniknąć aresztu czy nawet więzienia. Obecnie jest to elegancki, drogi hotel, na który raczej pielgrzymi przychodzący na plac Obridoiro mogą tylko popatrzeć (a jest na co, bo zachwyca już od pierwszego spojrzenia). Można bezpłatnie zwiedzić też wnętrza tej budowli nie będąc gościem.
Dla pierwszych 10 pielgrzymów, którzy każdego dnia zgłoszą się do biura pielgrzyma, wydawane są vouchery na bezpłatny obiad w ekskluzywnej restauracji tego hotelu (jeszcze do niedawna były też śniadani i kolacje). Od innych pielgrzymów wiem, że aby tego dokonać, trzeba tak naprawdę do Santiago dojść już dzień wcześniej i wcześnie rano, jeszcze przed otwarciem biura ustawić się w kolejce. Mi się nie udało, ale sprawdźcie tutaj co na takim obiedzie Was czeka.
Poza tymi najbardziej popularnymi miejscami w Santiago zerknijcie też na Palacio de Rajoy (też na placu Obradoiro naprzeciw katedry - to budynek Rady Galicji, zasiada tutaj między innymi prezydent Galicji), klasztory i inne kościoły wokół katedry, mnóstwo placów i parków. Nudzić się tam nie będziecie. Stare miasto jest w zasadzie całe zabytkowe, już sam spacer po wąskich zacienionych uliczkach jest dobrym pomysłem na jego poznanie.
Przydać Wam może się tutaj parasol. Mimo tego, że Santiago nie leży daleko od słonecznego wybrzeża, jest jednak miastem, gdzie deszcz może Was spotkać przez 300 dni roku. Całe miasto od 1993 roku wspisane jest na listę UNESCO. A jeśli przypadkiem uda Wam się dotrzeć do Santiago 24 lipca (jest wtedy bardzo tłoczno na większości caminowych szlaków i w hostelach), będziecie mieli okazję uczestniczyć w hucznych obchodach święta Świętego Jakuba.
CO DALEJ?
No dobrze. Wasze camino zakończyło się w centrum Santiago. Co dalej? Mało która spotkana przeze mnie osoba tak po prostu wróciła od razu do domu. 15 kilometrów na północny-wchód od Santiago jest lotnisko obsługujące loty do innych miast Hiszpanii, Francji, Niemiec, na Wyspy Kanaryjskie i Baleary, Włochy i Holandię - do Polski na chwilę obecną lot z przesiadką. Ale warto wykorzystać okazję międzylądowania i spędzić dzień czy dwa w którymś z Hiszpańskich miast. Sprawdźcie też loty z lotniska A Coruña (70 km od Santiago). Popularne też są autobusy sieci ALSA, którymi dojedziecie praktycznie wszędzie w Hiszpanii i Portugalii. Po swoim camino pojechałam właśnie takim autobusem na kilka dni do Porto, a potem do Lizbony.
Ale najbardziej popularnym zakończeniem pielgrzymki do Santiago jest dotarcie do Cabo Fisterra albo Finisterre, położonego na Costa de Morte (po polsku Wybrzeże Śmierci, nazwane tak z powodu częstego zatapiania przy nim statków). W średniowieczu Finisterre uważane było za koniec świata. Pielgrzymi docierający w to miejsce w imię oczyszczenia z grzechów palili swoje ubrania, a sami kąpali się w oceanie. Na pamiątkę zabierali do domu muszlę (wracali też pieszo!). Jeśli na camino szukacie żółtej muszelko-strzałki z napisem 0,00 km, znajdziecie ją właśnie tutaj. Aby dojść na “koniec świata” pieszo z Santiago potrzebujecie jeszcze 4 dni (około 90 km). Można jednak wspomóc się autobusem (około 3 godzin, cena w dwie strony około 25 euro - widoki cudne), a tylko ostatnie trzy kilometry przejść na własnych nogach. Tutaj znajdziecie i malownicze klify obmywane niespokojnymi falami Oceanu Atlantyckiego, prawie bezludne plaże, zachód słońca, który zapamiętacie na długo. Znajdziecie też zdjęcia, kamienie, buty, chustki i inne rekwizyty pozostawione przez pielgrzymów. Jest i miasteczko z hostelami (ceny za noc od 10 euro) i restauracje.
Jestem pewna, że jeszcze kiedyś w swoim życiu wrócę na caminowe ścieżki. Większość napotkanych po drodze osób, na camino była już któryś raz. Spotkałam nawet młodego Litwina, który w trasie był już ponad rok. Którekolwiek camino wybierzecie, nie będzie Was ono kosztowało ani sporo przygotowań, ani pieniędzy, ani niewyobrażalnego wysiłku. A na pewno na długo, może i na zawsze zostanie coś w Waszej głowie z tej przygody.
Po dotarciu do Santiago dziwnie było obudzić się kolejnego dnia i już nie musieć nigdzie iść...
Też tak mieliście? :)
Karolina Freier :: 04.01.2018 15:26
Czy caminowe szlaki są dla każdego?
Po wpis ze zdjęciami i linkami uzupełniającymi serdecznie Was zapraszam tutaj https://receptanapodroz.com/2017/12/24/camino-primitivo-trekking-dla-kazdego/ :)
Dotarłam do miejscowości Salas. Przekonałam się wtedy na własnej skórze, jak źle przygotowałam się do wyprawy, zabierając niepotrzebne rzeczy, przez co mój plecak ważył o wiele za dużo, poza tym miałam na sobie nowe buty (co teraz wydaje mi się naprawdę skrajną nieodpowiedzialnością). Do tego wszystkiego nie miałam z sobą żadnych leków… Pomyślicie co ze mnie za farmaceutka. I macie rację – niejedna osoba, która ratowała moją nogę, patrzyła na mnie powątpiewająco jak dowiadywała się, że zawodowo zajmuję się lekami. Wytłumaczyć mogę się jedynie tym, że nigdy przenigdy nie miałam problemów ze zdrowiem ani w normalnym życiu, ani w żadnej podróży – myślałam, że i tak właśnie będzie na camino. Niestety. Do teraz dokładnie nie wiem, co stało się z moją stopą, że nie chciała sprawować się tak, jakbym ja sobie tego życzyła. Stała się wielka i fioletowa, nawet okłady z lodu, miks maści przeciwzapalnych i jeszcze większy miks leków przeciwbólowych nie chciał jej ani zmniejszyć ani odkolorować.
Na dodatek nie posłuchałam rad “specjalistów od camino” i następnego dnia rano po włożeniu chorej stopy siłą do zbyt ciasnego buta, wpakowaniu przeciążonego plecaka na plecy, wyruszyłam na szlak. W planie miałam dotarcie do Tineo (19 km). Na szczęście tego ranka wyszłam razem z poznanymi dzień wcześniej siostrami z Czech. Na szczęście – nawet wolę nie myśleć co by się stało gdyby nie one.
Ale rano od razu po wyjściu z albergue w Salas, kiedy moja stopa była wysmarowana grubą wartstwą hiszpańskiego Voltarenu, a ja do śniadania połknęłam parę kolorowych kapsułek czułam, że mogę iść przed siebie, że mogę wdrapywać się na coraz wyższe wzniesienia, które co chwilę ukazywały się na naszej caminowej drodze. Do tego miłe polsko-czeskie pogawędki jakoś odciągały moje myśli od bólu. Ale to wszystko trwało do czasu…
Gdzieś za Bodenaya (to ta miejscowość, gdzie znajduje się jedno z najbardziej zachwalanych albergue na Camino Primitivo – przyjazny Hiszpan, który w rodzinnej atmosferze dba o pielgrzymów, serwuje pyszne jedzenie, pierze, daje wygodny nocleg – a to wszystko za free albo co łaska) porozumienie z moją stopą przestało działać, nie mogłam zrobić ani jednego kroku więcej. Ostatnimi siłami dziewczyny pomogły mi doczołgać się do przystanku autobusowego, z którego autobus miał zabrać mnie do Tineo. Po chwili czekania okazało się, że nie czekam nawet na tym właściwym przystanku, a do kolejnego trzeba sporo iść, a raczej biec, bo autobus odjeżdża za chwilę. Uwierzcie, że miałam już łzy w oczach… Ale spadł mi z nieba pewien Hiszpan, który widząć całą sytuację, a zwłaszcza mnie prawie już leżącą na chodniku, zapytał czy nie potrzebujemy podwózki. Nie zastanawiając się ani sekundy, wpakowałam swój plecak i kij do bagażnika, a sama usiadam na tylnym siedzeniu. Po krótkiej i niewyraźnej wymianie hiszpańskich słów ruszyliśmy (nie byłam nawet pewna, czy ten pan wie, gdzie chcę dojechać, ale wtedy było mi to naprawdę obojętne). Jak się później okazało, pan ten był wtedy w pracy, a auto do którego wsiadłam było niczym innym jak taksówką (powiedziały mi o tym Czeszki, kiedy później dotarły pieszo do Tineo), a ja uradowana, że dobry człowiek zaproponował mi życzliwą podwózkę tak o!, nie wpadłam na to, żeby zapytać go ile powinnam zapłacić.
W normalnych okolicznościach nie wsiadłabym do samochodu do zupełnie obcego faceta zupełnie sama, w zupełnie nieznamym zakątku kraju innego niż Polska, do tego z nogą w takim stanie, że nie byłabym w stanie w razie czego przebiec nawet metra, ale w sytuacji życia i śmierci (a wtedy właśnie czułam, że w takim momencie sie znajduję), zapomniałam o wszelkich zasadach bezpieczeństwa i czujności. Na szczęście kierowca odstawił mnie bezpiecznie w centrum Tineo, tłumacząc gdzie znajduje się lekarz, apteka i schronisko i polecając, abym właśnie w takiej kolejności odwiedziła wskazane miejsca.
Oczywiście zrobiłam dokładnie odwrotnie (a ściślej mówiąc udałam się tylko w to ostatnie miejsce), czyli poszłam od razu do albergue. Albergue de Peregrinos Mater Christi w Tineo – schronisko prowadzone przez rodzinę, kiedy zapukałam do drzwi trwała akurat akcja sprzątanie, teoretycznie można się w nim zameldować około 14-15, było przed 11. Kolejny raz na camino przekonałam się o dobroci ludzi. Mogłam zostać w albergue ile tylko chcę, dostałam swój klucz i możliwość wybrania łóżka (na sali znajdowało się kilkanaście piętrowych łóżek, przetestowałam sześć z nich zanim na jednym ulokowałam się na dobre – dobrze, że nikt nie był świadkiem moich poszukiwań tego właściwego, nie będę też tutaj o tym pisać, niech to pozostanie moją przekomiczną tajemnicą). Pani sprzątająca (matka hospitalero, który każdego wieczora pobiera opłatę za pobyt) bardzo przejęła się moją chorą stopą, zaproponowała mi, żebym w albergue została tyle dni ile potrzebuję (zwykle w każdym albergue można spędzić tylko jedną noc).
Moje kolejne trzy dni na camino kręciły się wokół nogi – niestety nie mogłam chodzić, nie mogłam wyjść na szlak. Nie do końca umiałam się z tym pogodzić psychicznie. I tak trasę z Tineo do Pola de Allande a potem do Berducedo, przejechałam autobusami. Nie obyło się bez przygód. Z Tineo ciężko było się wydostać, po wielu godzinach oczekiwania wyjechałam wreszcie z miasteczka szkolnym autobusem!
Albergue w Pola de Allande zapamiętam na długo, głównie przez międzynarodową akcję ratowania mojej nogi – pozostali caminowicze okazali się bardziej odpowiedzialni niż ja i zaopatrzyli się na drogę w niezbędne leki i akcesoria apteczne, którymi obdzieli mnie bez pohamowania – i tak opuszczając albergue w tym miasteczku (niestety nadal autobusem) byłam zaopatrzona w niemieckie bandaże, meksykańskie opaski uciskowe, tabletki pochodziły z tylu krajów, że nie jestem w stanie sobie wszystkich przypomnieć. Na koniec moją grubą stopę obejrzała lekarka z Puerto Rico, zaleciła jeszcze kilka dni odpoczynku i po tym czasie zezwoliła na dalszy marsz. Poczęstowała mnie też kolejnymi kolorowymi pigułkami. Przez te kilka dni zażyłam więcej leków niż przez całe swoje dotychczasowe życie – tak bardzo chciałam wyleczyć nogę i stanąć znów rano z plecakiem w drzwiach albergue. Ale najważniejszym lekiem w sytuacji przeforsowanej nogi jest odpoczynek z uniesioną nogą i zimne okłady…
Ciężko było mi zapanować nad swoją niecierpliwością i jeszcze większą chęcią dołączenia do reszty wesołych caminowiczów. Ale musiałam jeszcze jeden dzień pozostać w pozycji siedzącej (czasem leżącej) oczywiście z uniesioną do góry nogą.
Do Berducedo dojechałam autobusem – jedynym autobusem, który jechał z Pola de Allande. Na przystanku pojawiłam się ponad godzinę przed planowanym czasem jego odjazdu, nie zważałam nawet na padający deszcz. Wiedziałam, że nie mogę go przegapić, bo utknę w tym wymarłym miasteczku na kolejną dobę i nie pozbieram się psychicznie. Poza tym nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam godzinę odjazdu tego autobusu – pytałam w trzech różnych źródłach – każda osoba powiedziała coś zupełnie innego, a na rozkładzie jazdy widniała jeszcze inna godzina. Wyliczając średnią czasów, ustawiłam się na przystanku. Na moje szczęście bus przyjechał z tylko 15-minutowym opóźnieniem. Ale jechał w dobrym kierunku.
Wyobraźcie sobie zdziwienie kierowcy, kiedy wyjaśniłam mu, że jestem caminowiczem – długo musiałam mu tłumaczyć, dlaczego jadę busem a nie idę o własnych nogach. Trasa którą jechałam busem była tak malownicza, tak cudowna, że zapomniałam o kierowcy, tłumaczeniu się dlaczego nie idę, chorej nodze – przykleiłam nos do szyby i nie mogłam go oderwać aż do samego Berducedo. Jechałam przez góry Asturii – gołe skały nie raz pokryte dywanem soczystej zielonej trawy. Do tego wszystkiego przed nami ukazała się intensywna tęcza. Przyroda zrekompensowała mi smutny dzień spędzony w czterech ścianach albergue.
Ubolewałam bardzo, naprawdę bardzo, że tak pięknej trasy nie mogłam przejść o własnych siłach. Zwłaszcza że etap z Pola de Allande do Berducedo jest jednym z tych najbardziej bogatych widokowo, nazywany jest Ruta de los Hospitales (szlak dawnych szpitali). Trasa jest wymagająca, są spore przewyższenia, ale za to jest przepiękna! Trasę tą odradza się ludziom nieobeznananym z chodzeniem po górach, nie warto też wybierać się na nią zimą albo przy złej pogodzie.
W Berducedo przywitały mnie krowy, które przechadzały się po wąskich asfaltowych uliczkach miasteczka. Albergue było malutkie, raptem 12 łóżek (jest jeszcze conajmniej jedno większe w razie gdy zabraknie miejsc w albergue municipal), na szczęście ostatnie łóżko w tym albergue czekało jakby na mnie, przez co mogłam spędzić noc z poznanymi już wcześniej caminowiczami (Czeszkami, Niemcem, Amerykaninem z San Francisko). Ale największą niespodzianką było dla mnie spotkanie Niemki, którą poznałam w pierwszym albergue na szlaku (tej, która przestrzegała mnie przed przechodzeniem nogi, doradzała mi, że mam za ciężki plecak i powinnam wyrzucić większość rzeczy). Nie powiedziała mi tego, ale wiem, że aż cisnęło jej się na język A NIE MÓWIŁAM, kiedy przedstawiłam jej po krótce swoje stopowe perypetie. Mimo wszystko była bardzo życzliwa (o dziwo tylko dla mnie, resztę caminowiczów traktowała jak dyktator!). Dostałam od niej nawet kilka homeopatycznych granulek, które miały wręcz donieść mnie do Santiago już bez odrobiny bólu. Nie zdecydowałam się na przetestowanie tego specyfiku, być może dlatego moja droga do Santiago bardziej przypominała drogę krzyżową niż przyjemny trekking po górach.
Przy wieczornym stole zebrała się dosyć młoda ekipa caminowiczów (polsko-czesko-litewsko-rumuńska) i wzięło nas na filozoficzne rozkminy życiowo-caminowe. Na zakończenie pośpiewaliśmy Somewhere over the rainbow przy akompaniamencie gitary w rękach Kanadyjczyka. Mogliśmy pójść spać.
Kładąc się na trzęsącym się piętrowym łóżku (ja na górze, na dole pani Niemka, która przez całą chrapała tak mocno, że budząc się co jakiś czas zastanawiałam się, czy nie zamieniła się miejscami z którymś z mężczyzn tam obecnych) postanowiłam, że nie zważając co na to moja stopa, jutro wyruszę znowu na caminowe dróżki. Poprawił mi się humor kiedy podjęłam taką decyzję, zasnęłam z lekkim dreszczykiem emocji.
Jak wspaniale było wstać rano i uczestniczyć znowu w tej przedświtowej krzątaninie ludzi szykujących się na kolejny etap Camino Primitivo. Z radości postanowiłam nawet zrobić wszystkim po kubku gorącej miętowej herbaty (przywiezionej z Polski) i byłam tak podekscytowana, że zaczęły mi się mylić języki (na długo zapamiętam zdumienie na twarzy Rumunki, kiedy zapytałam ją po polsku czy może mieć herbatę z szklance, bo nie ma więcej kubków).
A na dworze pada i wieje. Co ani o milimetr nie zmniejszyło mojego uśmiechu na twarzy, bo czułam się najszczęśliwsza na świecie, że mogę znowu z innymi iść w stronę Santiago. Szczelnie opatulona i ja i mój plecak, krok za krokiem musiałam rozruszać moją sztywną od niechodzenia przez trzy dni stopę (na szczęście przez w miarę odpowiednią ilość godzin uniesienia jej do góry, bardzo odpowiednią grubość warstwy meksykańskiego Voltarenu i idealnie naciągniętą niemiecką super opaskę uciskową, stopa weszła do buta).
Szłam dzielnie przed siebie, Czeszki razem ze mną. Zebrało się na tych hiszpańskich uliczkach jeszcze kilka znajomych osób (Kulumbijczyk, paru Hiszpanów, Kanadyjczyk), raz oni nas wyprzedzali, żeby potem znowu my ich. I tak w kółko. Nasze oczy cieszyły się widokiem gór, krów, wiatraków, bujnej roślinności. Potem szłyśmy przez wypalone lasy, nasze oczy wtedy się smuciły. Potem przed nami ukazało się jezioro, na końcu którego gdzieś tam znajdował się koniec naszej dzisiejszej trasy.
Po drodze zatrzymało nas pobrzękiwanie znajomej już kanadyjskiej gitary – wesoły Kanadyjczyk postanowił zrobić muzykalny postój, przyciągnął tą gitarą wokół siebie całkiem spore grono, w tym też i nas. Siedzieliśmy na podłodze wokół niego, podśpiewywaliśmy coś tam pod nosem (prawie nikt nie znał słów), na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę, ruszyliśmy dalej, najpierw w większej grupie, potem każdy wędrował swoim tempem, przez co spotkaliśmy się dopiero kilka godzin później w albergue w Grandas de Salime (pierwsze albergue gdzie było wi-fi, na które rzucili się wszyscy, ja też!).
Do Santiago de Compostela zostało mi 182 km. Przysięgłam sobie, że dojdę do końca o własnych siłach.
Postanowienia dotrzymałam. Ale o tym napiszę później.
Śledźcie https://receptanapodroz.com :)
Komentarze (1): Pokaż/ukryj komentarze »
- Tamara :: 17.01.2018 23:04 Dobrze się czyta Twoje teksty. To okropny pech, że tak bardzo dokuczała Ci stopa. no i ten ogromny plecak... :( Będę śledziła Twoje wpisy. Mam nadzieję, że dalej udało Ci się wędrować bo to będzie najpiekniejszy odcinek Primitivo. Pozdrawiam