06/2016
Moja Droga

Paweł Łączkowski :: 30.06.2016 09:51
Mój Pan idzie ze mną :)

Dzień piętnasty, 18 września, czwartek, z Bercianos del real Camino do Villarente del Puente, 37 km. Rano przed wyjściem nieco się ociągam, bo wspólne śniadanie, bo hostelero „Polak”. Widzę scenkę, gdy Niemka prosi nie o pół kubka kawy, a o cały, bo „ona rano pije cały”. Hostelero nie dał, bo dla innych musi wystarczyć. Pani zaś za jego plecami napełniła swoje naczynie po brzegi. Pomyślałem, że dużo jeszcze musi przejść, by zrozumieć, że trzeba się dzielić. Idę, by stanąć 10 km przed Leon, w Villarente. W okolicy Mansila de las Mulas mija mnie grupka rowerzystów, którzy na bagażniku wiozą... psa. Mijam boiska do squosha, cmentarze, dochodzę do Villarente, znanej z bardzo długiego, starego mostu. Znajduję albergę prywatną, w której jestem sam. Tak było tylko raz, że spałem sam w czteroosobowym pokoju. Inni poszli dalej. Łakomym okiem dostrzegam w pobliżu drugi już na moim Camino basen kąpielowy, ale nie ośmielam się zapytać, czy wolno z niego skorzystać. Zresztą upały już gdzieś zniknęły. Temperatura poniżej 30 st. C. Przydał mi się ten samotny czas na postoju, miałem sporo „myśli Bożych”. Cały czas podczas lęków o to, co będzie za chwilę, gdzie będę spał (podszept w lewym uchu) słyszałem: „Nie bój się, Ja Jestem, obiecuję, idę z tobą”. Czy: „Niezależnie od okoliczności, w czasie twojej drogi przy tobie jest Bóg, On czuwa i chce dla ciebie tylko dobra” – to w prawym uchu... :)


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 27.06.2016 10:56
międzynarodowa modlitwa w Bercianos del real Camino; Mazurek Dąbrowskiego

Dzień czternasty, 17 września, środa, z Calzadila de la Cueza do Bercianos del real Camino, 37 km.

Francuz ma do mnie żartobliwą pretensję o moje chrapanie w nocy. „Jak traktor”, mówił – przyjąłem z pokorą. Z rana padał deszczyk, wiało. Pojąłem, że to też optymalna pogoda do marszu. Dociera do mnie: „Nie narzekaj, wszystko, co dostajesz, jest dobre!” Widzę pana niosącego w ręce wózek do wożenia plecaka; okazał się niewygodny, ale niesie go, bo żal wyrzucić. Widzę osobliwego Irlandczyka, o ekstrawaganckim stroju i manierach. Na postoju odkrywam, że moje skarpety są słabsze od mojej skóry, bo się przecierają. Na drugiej pięcie pojawił się kolejny bąbel. Wczesnym popołudniem, za miastem Shogun, dogania mnie pan na rowerze, przystaje na chwilę. Okazuje się, że to hostalero z albergi, do której zmierzam. Nieco mnie pogania, bo „wszyscy są przed tobą”. Gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, zaczyna śpiewać... Mazurka Dąbrowskiego. Okazuje się, że ma polskie korzenie, dziadek był Polakiem. Ale tylko tyle umiał po polsku. Dobrze, że obaj znamy francuski, więc mogliśmy się porozumieć. Na Camino język nie jest najistotniejszy, tłum jest międzynarodowy, wszystkie języki świata. Wystarczy znać kilka podstawowych zwrotów niemieckich, angielskich, francuskich, czasem rosyjskich. Ważna jest sama chęć porozumienia się, czasem pomaga kontekst. Po dłuuugiej prostej dochodzę do cudnej albergi, w starym glinianym budynku, wewnątrz odnowionym z dużą, współczesną łazienką. Wszystko mi się tu podoba. Cena za nocleg i wspólny posiłek to donativo. Byłem na Mszy św., wieczorem zasiadłem w schroniskowej kaplicy. Podawaliśmy sobie płonącą świecę i każdy wypowiadał w swoim języku swoje intencje, każdy płakał przy tym, ja też. Tego wieczora na moje pytanie o św. Jakuba, dlaczego Camino jest właśnie do jego grobu, mój hostelero odpowiedział: „Wiesz, św. Jakub to był najbliższy przyjaciel Jezusa...” Wiem.

Widziałem ludzi grających w barze w domino, widziałem, jak tata wiózł mamę z dziećmi na łyżce traktora. Dla mnie to był horror, ale może to taka tutejsza rozrywka. Z rozrzewnieniem wspominam magiczną atmosferę wspólnego, wielonarodowego posiłku. Wieczorem przeszła silna burza.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 22.06.2016 10:07
Camino to wzloty i upadki, raz w formie, raz nie, pod górę i z górki...

Dzień trzynasty, 16 września, wtorek, z Formisty do Calzadilla de la Cueza, 39 km. Miałem tego poranka ciężki start. Cała dotychczasowa wędrówka przebiegała ze średnią marszu 4,80 km/h. Kiedy byłem w formie, gdy ktoś wyraźnie modlił się o moją pomyślność, to szedłem tempem 5,50 km/h, zaś dziś o poranku tylko 3,20 km/h. Bywa...W zasadzie szedłem cały dzień sam. Spotkałem parę Francuzów, z których jeden tłumaczył mi, że Camino to wzloty i upadki, raz w formie, raz nie, pod górę i z górki... Życie, nie mam się załamywać! Idę! Dziś chyba mija mi połowa drogi. Widzę plakaty zachęcające do odwiedzenia corridy, miejscowej specjalności. Na łydce mijającego mnie pana krwawe ślady poturbowania – znak, że bywa ciężko. Dziś był spory odcinek drogi, na którym nie działo się nic, kilkanaście kilometrów bez zabudowań. Za to mam dobrą, wygodną metę, w nowej alberdze miejskiej (municypalnej). Zwiedzam wioseczkę, w której jest tylko jeden bar. Robię zdjęcia, spotykam troje rozhukanych Polaków na rowerach, ze Śląska, improwizują z dużą fantazją, na zużytych kołach. Tutaj wspomnę, że wybór roweru na Camino właściwie zaprzecza idei pielgrzymowania, bo stale cię coś rozprasza. Musisz wybierać dogodne przejazdy, myśleć o przerzutkach, oponach itp. Pokonujesz dziennie przynajmniej jeszcze raz taki dystans, niż pieszo, ale stale masz czymś zajętą głowę. Jem kolację z dwoma Francuzami i zapadam w sen.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 21.06.2016 12:14
Trzy kościoły, bez Mszy św. w tygodniu...

Dzień dwunasty, 15 września, poniedziałek, z Hontanas do Formisty, 41 km. Rano lało, wcześniej była burza. Nad ranem jeden z peregrino krzyczał zły, że chce spać, a inni od godziny 5 łażą i przeszkadzają. Dołączyłem do nich o 6.30 i po kawie, ok. 7.00, gdy przestało padać, ruszyłem. Spojrzałem na erem pustelników św. Antoniego, dogoniła mnie Jola, z którą zrobiliśmy sobie pożegnalne zdjęcie, wyszedłem na nim, jak powiedział kolega Marcin, „jak św. Paweł”. Już Joli nie spotkam. Zdobyłem sporą górę, na szczycie której był piękny widok. Wszedłem do prowincji Palencia, na polach dużo buraków i innych płodów rolnych, ale wszystko za cenę dostarczania wody, deszczowni i systemu kanałów nawadniających. Mijam zabytkowy szpital dla pielgrzymów. Kiedyś było ich wiele, pątnicy szli z całej Europy, nieraz miesiącami, często potrzebowali pomocy. W przewodniku czytałem, że punkty medyczne są rozsiane często wzdłuż Camino, ja we wrześniu niczego takiego nie widziałem. Pod koniec dnia spotkałem Tony'ego z Barcelony, który pielgrzymował w wieku 71 lat. Tony zadzwonił, by upewnić się, czy będzie wolne łóżko w alberdze dla mnie. Dziś szedłem 8,5 godziny. W Formiście są trzy kościoły, ale w żadnym nie odprawiano w tygodniu Mszy św. A Tony okazał się miłym kompanem, z którym wypiłem lampkę wina, zjadłem loda.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 20.06.2016 10:14
Dzielenie się z Jolką...

Dzień jedenasty, 14 września, niedziela, z Burgos do Hontanas, 32 km. „W nogach” mam już 389 km. Po porannych oblucjach ruszyłem na szlak. Spotkałem Francuza, który ruszył dzień przede mną. Później Niemca, Alexa, któremu właśnie urodził się syn, i on, tata, spieszył się na chrzciny. Dogoniła mnie Jola na rowerze. Ona spała w centrum za 80 Euro! Szlak przyjemny, pod koniec wędrówki nagle, może w odległości 50 m, ukazała się wieś Hontanas, położona w dolinie. Sąsiadka na łóżku obok w pokoju, Amerykanka, trochę dziwna, nauczycielka, stale wszystkim robiła jakieś wymówki, wydawała polecenia, wietrzyła, pomieszczenie. Ja próbowałem ustalić, o której będzie Msza św., niestety mimo że niedziela, po południu kościół był zamknięty. Za to spędziłem czas z Jolą, przy pizzy i kawie. Jola opowiedziała mi o swoim losie (a ja jej moje dzieje). Najlepsze lata życia poświęciła pracy w korporacji, nie ma dzieci i traktuje to jak przekleństwo. Właśnie rzuciła pracę, ruszyła na Camino, a po powrocie do Polski rozpocznie nowe życie. Ja mam piątkę dzieci, Jolka żadnego, bo okres „rozrodczy” przespała, robiąc karierę. Na moje pytanie, jak to jest nie mieć dzieci, odparła: „Nawet mi nie mów”... zabrzmiało to jak przekleństwo.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 17.06.2016 10:04
Cywilizacja zagłusza Drogę, spycha Ją na pobocze

Dzień dziesiąty, 13 września, sobota, z Vilafranca Montes de Oca do Burgos, 49 km. Rano mijam pomnik pomordowanych przez Frankistów, później wyprzedzam małżeństwo, zauważam, że żona bardzo kuleje. W kościele w wiosce odwiedzam grób św. Jana z Ortegi. Podchodzę pod górę, mija mnie jakiś zawzięty rowerzysta. Rowerzystów jest wielu, ale głównie jeżdżą asfaltami. Dochodzę do Burgos. W miarę, jak zbliża się „cywilizacja”, Droga staje się węższa, mniejsza. Świat ją zagłusza, zsuwa na bok, zamyka domami, salonami samochodowymi, autostradami. Moje chrześcijaństwo to marsz jakby pod prąd cywilizacji: pęd samochodów, nikt się nie zatrzyma, nie zapyta o nic... Ma to wymiar symboliczny, a ja... pogubiłem strzałki. Zgubiła je też niejaka Jola z Gdańska, pielgrzymująca na rowerze. Jola wylądowała samolotem, skręciła rower na lotnisku i zamierzała samotnie dojechać do SdC w dwa tygodnie. Szliśmy razem do katedry w Burgos, szukaliśmy albergi. Niestety, wszystko było zajęte. Znów morze ludzi i potworny rozgardiasz. Pod katedrą ćwiczyli aerobik, wrzeszczały głośniki. Rozdzieliliśmy się z Jolą. Ja ruszyłem dalej, na przedmieściu znalazłem hotel za 35 Euro, ostatecznie wylądowałem w hostelu za 25. Dla porównania napiszę, że za nocleg płaciłem od „donativo” (co łaska), poprzez 2-3 Euro i 5, 8, do 10 Euro. Nie lubię zgiełku dużych miast. Spotkałem człowieka, który mieszkał w ścisłym centrum, a na Mszy św. nie był, niczego nie zwiedził – spał zmęczony. Zjadłem w pokoju hotelowym dość prostą kolację, bez mojej ulubionej herbaty, bo nie było jak zagrzać wody.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 16.06.2016 08:36
Rączy Kanadyjczyk po siedemdziesiątce

Dzień dziewiąty, 12 września, piątek, z Santo Domingo de la Calzada do Vilafranca Montes de Oca, 39 km. Iść było łatwiej, gdyż wsie usytuowane były blisko siebie. Rano szedłem chwilę z 75- letnim Kanadyjczykiem. Ma 53-letniego syna – w moim wieku (!). „Trzeba dbać o formę”, powiedział i... poszedł do przodu. Ja mijałem częste w tamtym obszarze pola słoneczników; z niektórych kwiatów pielgrzymi tworzyli uśmiechy. 555 km do celu. Charakterystyczny widok stanowią wieże kościelne obłożone gniazdami bocianimi. Kilka razy mijaliśmy się z Hiszpanami, z którymi w końcu zjadłem obiad. To znaczy oni zamówili, przysypiali, czekając na realizację zamówienia, a ja po posiłku i piwie poszedłem dalej, zostawiając ich. I tak mnie wyprzedzą. Za to spotkałem Meksykankę, Patrycję, która wyruszyła cztery dni przede mną. Nie jest źle!


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 15.06.2016 09:07
Kurnik w Katedrze, Biały Jeleń

Dzień ósmy, 11 września, czwartek, z Najera do Santo Domingo de la Calzada, 25 km. Po wczorajszym rekordzie przyszedł czas na wytchnienie. Dziś zrobiłem połowę mniej kilometrów, spełniłem życzenie telefoniczne żony, odpocząłem. Droga w zasadzie dziś bez historii. Rano pożegnałem się, ruszyłem w podróż, licząc, że za chwilę zaczerpnę wody, a tymczasem szybko Najera się skończyła. Dlatego, że do studni było daleko, małżeństwo Amerykanów podzieliło się ze mną swoim zapasem („nie możesz tak iść bez wody”). Po drodze moja czwórka Hiszpanów wyprzedziła mnie („jak to jest, Paweł, że stale cię wyprzedzamy, a na noclegu jesteśmy razem?”). I dotarłem do pięknego miasteczka Santo Domingo de la Calzada. Pierwszą z brzegu XVII-wieczną albergą była prowadzona przez zakonnice, cechował ją bardzo stary, tajemniczy klimat. Zrobiłem zakupy, obiad zjadłem w ogrodzie pod drzewem figowym. Zwiedziłem starówkę, na Mszy św. Spotkałem Nordi, Kanadyjkę. Dziwiła się, że moja paczka już w Polsce, jej pakunek nadany w Estelii pocztą lotniczą w domu ma być za dwa miesiące. W tutejszej katedrze, znanej też chóru gregoriańskiego, największą osobliwością jest... kurnik z dwoma żywymi kurami - na pamiątkę tego, jak to kiedyś merowi kury na talerzu ożyły, taka to legenda! W alberdze zgubiłem szampon, biały jeleń. Piszę o tym, bo zrobiło to na mnie lekkie wrażenie, byłem tym poruszony (pocieszyłem się, kupując nowy za 2 Euro), bo w Drodze człowiek jest zorganizowany, przywiązuje się do przedmiotów niezbędnych do przeżycia, kija np. Ich brak burzy porządek. Miałem tzw. sak techniczny (worek) z klamerkami, stoperami i sak kosmetyczny. Dbałem, by nic się nie mieszało, nic nie zginęło. Wszystko mogło być potrzebne.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 14.06.2016 10:54
Hrabia Monte Christo, odrobina naturalizmu i politechnika

Dzień siódmy, 10 września, środa, z Viana do Najera, 50,4 km. To rekord. Trochę z przypadku, wcale tak nie miało być. Ale po kolei. Rankiem w uliczkach Viany natknąłem się na Koreankę idącą... na wschód. Można się pogubić, gdy się straci z oczu żółte strzałki, zwłaszcza gdy drogę oświetla tylko latarka. Szedłem do Logrono, znanego miasta, z dużym jeziorem na peryferiach. Dochodząc do miasta zauważyłem na brzegu kubła do śmieci wsuniętą grubą książkę „Hrabia Monte Christo” Aleksandra Dumasa. Ktoś zabrał lekturę z sobą na Camino, a teraz ocenił, że to pół kg zbędnego ciężaru. Wyrzucił z żalem, z nadzieją, że ktoś weźmie. U kobiety, która jest „od zawsze” na szlaku, handlując pamiątkami i wiktuałami dla „peregrinos” przybiłem ozdobny stempel w credencialu. Kupiłem pierwsze znaczki, których kilka przywiozłem później do domu, by przypominały mi o Camino. Z boku stopy pojawił mi się pierwszy bąbelek – nadspodziewanie mały problemik. W Logrono spotkałem czwórkę młodych Hiszpanów, bardzo miłych, będziemy później się widywać nie raz.

Za miastem widzę znak: Santiago de Compostella (SdC) 576 km. W południe zaskoczony jestem widokiem ludzi już czekających na otwarcie albergi (by zakończyć dzień marszu) w miasteczku Navarrete. Ja mam poczucie, że dzień dopiero się zaczął i idę dalej. Tak mało nam do życia potrzeba... Czy potrafilibyście pod przydrożnym kranem wziąć prawie kąpiel? Ja dałem radę!

Później na trasie widzę porzucony, podarty śpiwór, czegoż ci ludzie nie dźwigają i czegóż nie wyrzucają? Tak się złożyło, że miasteczko Ventosa, w którym miałem kończyć marsz, było położone o 3 km z boku od szlaku historycznego, którym podążałem, więc... poszedłem dalej. I zaczął się problem, chyba jeden z trudniejszych na całym Camino. Miałem za mało wody, a było gorąco. Zawstydzony zerwałem więc kiść winogon przy drodze. Z poczuciem winy, bo gdyby każdy tak się zachowywał, to Hiszpanie mieliby mniej wina :) Ale byłem bez wyjścia, pożarłem kiść prawie z ogonkiem. Później, pierwszy raz w życiu wylizywałem papier z batonika. To już prawie czysty naturalizm. Daleko było do kolejnego dużego miasta – Najery (Nahery). Ale szedłem pewnie i czułem się bezpiecznie, nie myśląc o noclegu, bo to przecież duże miasto. Na peryferiach uzupełniłem brak Pepsi w organizmie, a po przybyciu do centrum okazało się, że w ogóle nie ma miejsc w albergach i hotelach. Powinienem się załamać, ale ja zobaczyłem „moich” Hiszpanów, którzy powiedzieli, że miejsc brak, ale oni idą na Politechnikę, i że tam coś jest. Pytali, czy mam coś lepszego do zrobienia, niż pójść z nimi. Nie miałem. Poszliśmy i na miejscu okazało się, że znów będziemy spali w sali gimnastycznej, ogromnej, tym razem na grubych materacach. Była ciepła woda pod prysznicem. Czegóż więcej trzeba? Z Vanesą, Pablem, Wiktorią i Pablem (było nas trzech Pawłów) poszliśmy na porządną obiadokolację, z winem. Później przyglądaliśmy się bardzo popularnej tu grze w squasha, i jego odmianie, zamiast rakietą piłkę odbijano ręką. Wypiliśmy piwo. Gdy sportowcy wyszli, po 22.00 zapadliśmy w sen.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 13.06.2016 12:49
Wszystkie drogi prowadzą do nieba

Dzień szósty, 9 września, wtorek, z Villamayor de Monjardin do Viana, 36,6 km. Dzisiaj spotkałem Foresta Gumpa - przy 36-stopniowym upale, obciążony pełnym plecakiem, biegł Hiszpan. Mijając mnie, wykrzyknął tylko „buen camino”, zwyczajowe powitanie, którym wszyscy się pozdrawialiśmy. A ja siedziałem na kamieniu... Mijając każdego, trzeba zawsze powiedzieć „buen camino” albo przynajmniej „holla” – pozdrowić pątnika. Zdjęcie nr 1638 pokazuje drogę jakby znikającą w niebie. Stąd moje przemyślenie, że wszystkie drogi prowadzą do Nieba. Innym razem zorientowałem się, że wszystkie drogi prowadzą też do kościoła, bo zwykle najpierw widziało się wieże kościelne, a później miejscowości, cel podróży. A ja poruszam się chwilowo wśród winnic, całej masy, wciąż jest bardzo gorąco. Co rusz mija mnie starsza Francuzka, „zaprawiona” do maszerowania. Pojawia się i znika. Niemiec pytany o to, po co idzie na Camino odpowiedział: „bo jest”. I tak dotarłem do Viany, miasta z pięknymi zabytkowymi budowlami w centrum. Opiekunka albergi, bardzo miła kobieta, gdy dumny powiedziałem, skąd przychodzę, odparła, że gdybym przyszedł o 12.00, to dostałbym łóżko na parterze, a teraz tylko na drugim piętrze. Tak zdusiła moją dumę z wysiłku istnienia.

Wybrałem się na poszukiwanie tytoniu do fajki (jest tam o połowę tańszy niż u nas), bo niby nie miałem palić, ale jej zapalenie traktowałem jako nagrodę po przebyciu określonego odcinka trasy. Fajka jest moją przyjaciółką zdaje się od matury. I wieczorem na Mszę św.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 10.06.2016 10:17
Poczta, wino i sen na estradzie

Dzień piąty, 8 września, poniedziałek, z Cirauqui do Villamayor de Monjardin, 32 km. Ruszam w ciemnościach, o 6.40, z Kanadyjką Nordi, szczupłą, energiczną kobietą. Nordi pytana o to, dlaczego jest na Camino, odpowiedziała: „Bo było na mojej liście”. Nordi zgrabnie pomknęła naprzód, spotkam ją jeszcze. Będąc w następnym miasteczku, spotkałem emerytowanego londyńczyka. Ok. godz. 10.00 właśnie zaczął trasę, miał zamiar dojść do Estelli, ok. 3 km. „Mam szansę, bo jest z górki”, powiedział. A ja w Estelli nadaję na poczcie 2 kg odzieży, którą w tym momencie uznaję za zbędną. Kalesony, ciepła bluza. Pakowany byłem na miesiąc różnej pogody. Teraz ryzykuję, odsyłając część odzieży do domu, na początku drogi. Ale był to ruch bardzo ważny ze względów psychologicznych: dźwigać 9 kg to zupełnie coś innego, niż 11 kg. I mam poczucie, że nie mam z sobą rzeczy zbędnych. To dużo.

Idę dalej, przez Irache, tłocznię wina z 1891 r. Tam, w ramach reklamy, przy winnicy zainstalowano dwa kraniki, jeden z wodą, a drugi... z winem. Napełnienie kubka kosztowało nieco mitręgi, determinacji, bo ciurkało cieniutko, ale dało się. No i po wychyleniu kubka w samo południe dało efekt „dobrego myślenia”. To pomogło, bo gdy przyszedłem na nocleg, zobaczyłem na alberdze napis: „Completo” (zajęte). Ale życzliwa gospodyni („mienja zawud Sara”, powiedziała po rosyjsku, ale to było jedyne, co umiała w tym języku) za 2 euro pozwoliła wziąć kąpiel, zrobić pranie, zjeść coś i zaczekać na zmierzch, bo spać miałem na scenie estradowej, na karimacie, w towarzystwie innych niedobitków. Ale przedtem byłem na Mszy św., po której ksiądz zapytał nas o narodowość. Z uwagi na to, że byliśmy z kilkunastu krajów świata, powiedział, że pobłogosławi nas po kastylijsku, najlepiej jak potrafi. Później, jak na te estradowe warunki, spałem nieźle.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 09.06.2016 09:11
Telefon do Boga; Góra Przebaczenia...

Dzień czwarty, 7 września, niedziela, z Cizur Menor do Cirauqui, 34 km. Zwykle rano idziesz sam, bez telefonu, gazety, internetu, telewizji. W całkowitej ciszy, skupieniu, nie rozproszony. I wtedy dzieją się rzeczy wielkie. Otwiera się jakby telefon do Nieba, do Pana Boga, często leją się łzy. Tu moje pierwsze, będą nie raz... Idąc, namiętnie fotografowałem stare hacjendy, urokliwie położone domostwa, kościółki. Moją uwagę zwrócił fakt, że Hiszpanie w niedawnej przeszłości ponad widoki krajobrazowe przełożyli pozyskiwanie energii wiatrowej. Stąd jako dysharmonię przyjmowałem widok ślicznych grzbietów górskich „zabrudzony” farmami wiatrowymi. Bardzo często. Powoli wdrapałem się na Górę Przebaczenia, na której stoi charakterystyczny pomnik z blachy, przedstawiający idących, jadących za sobą ludzi; a nad nimi widnieją ich grzechy w postaci sugestywnych okruchów jakby szkieł. Podchodząc pod górę, którą widziałem z daleka, intensywnie myślałem, że aby wejść tam, powinienem wszystkim wybaczyć wszystko. Cokolwiek według mnie w przeszłości mi zrobili.

Zwróciła moją uwagę po drodze para starszych ludzi idących za rękę. Miłość jest wieczna... Mijam ludzi na koniach, widocznie w pobliżu jest stajnia. Zjadam posiłek pod estakadą autostrady, nad rzeką, w kompletnej samotności. Samotności nie czuję, zawsze mam poczucie, że niezależnie od okoliczności w czasie mojej (twojej) drogi bez przerwy przy nas jest Bóg. On czuwa, chce dla ciebie tylko dobra.

Widziałem hiszpańskie, dość specyficzne, cmentarze. Zwykle zamknięte, puste, z murowanymi sarkofagami. Zauważyłem też pierwszy raz sylwetkę byka, symbol prowincji Rioja, znanej z produkcji win, znak, że za chwilę zaczną się winnice. Ziemia tutaj ma czerwony kolor. Mijam Puente la Reina ze starym, pamiętającym rzymskie czasy kamiennym mostem. Wczesnym wieczorem dochodzę do Cirauqui, miasteczka położonego na górze, z wąskimi uliczkami. Znajduję jedyną czynną albergę, próbuję odwiedzić zamknięty, mimo niedzieli, kościół.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 08.06.2016 13:56
Pampelona

Dzień marszu trzeci, 6 września, sobota, rozkręcam się, przeszedłem 45 km, z Zibiri do Cizur Menor. W planie była Pampelona, ale o tym za chwilę. Zubiri zostawiłem za sobą bez żalu, ponieważ to przemysłowa mieścina, z kopalnią kruszywa. Drugi raz na trasie widzę osobę z wózkiem, tu przytroczonym do pasa, by plecak ciągnąć na kółku. Można i tak. Zaczyna dawać się we znaki upał, dochodzący do 36 st. C. Stąd postoje w cieniu, przy studniach. Gdy widzę kościół położony kilkaset metrów od szlaku, nie zbaczam. Uzmysławiam sobie, postanawiam, że jako pielgrzym nie będę niepotrzebnie marnował czasu, nie jestem tutaj po to, by zwiedzać, lecz by iść do celu. Takie przyjąłem założenie. Wczesnym sobotnim popołudniem wchodzę do Pampelony. I poraża mnie zgiełk, hałas. Na głównej trasie kibice jakiegoś meczu, paradujące pary w strojach ślubnych, słyszę wystrzały z armat i wstyd przyznać, ale uciekam z miasta słynnego w całym świecie z gonitw byków. Po prostu zgiełk był nie do zniesienia. Później pytałem pątnika, który został na noc w tym mieście, jak mu się spało. Odparł, że prawie nie zmrużył oczu. Za to ja szedłem jeszcze kilka kilometrów do miasteczka Cizur Menor. Po drodze rozmawiałem z osobliwym Hiszpanem, który twierdził, że jeśli nadal będzie tak głośno i ludno, to on się zdenerwuje, pójdzie na autobus i pojedzie na Camino del Norte. Że tam jest dużo spokojniej... Wtedy jeszcze niewiele mi to mówiło. Dziś wiem, że to też bardzo malowniczy szlak, biegnący częściowo nad morzem, dużo mniej uczęszczany i mniej popularny.

Mniej więcej za Pampeloną strumień ludzki rozlał się po okolicy i łatwiej było o noclegi. We wrześniu, gdy szedłem, do Santiago dochodziło po ok. 400 osób dziennie. Zaś w szczycie sezonu idzie po 2 tysiące osób dziennie. To rodzi pewne kłopoty, zwłaszcza gdy chodzi o noclegi. Hiszpanie wciąż rozbudowują bazę, chcąc zaspokoić popyt. W Cizar Menor zwiedziłem kościół templariuszy, byłem na Mszy św. W każdej alberdze są miejsca na odłożenie rzeczy nam niepotrzebnych, które mogą się przydać innym. Nabrałem respektu, patrząc na torebkę, w której jakaś kobieta zostawiła nadmiar tamponów z waty. Wszystko waży, wszystko nosimy na plecach.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 07.06.2016 09:55
Spanie na styropianie

Dzień drugi, 5 września, piątek, po początkowym uniesieniu zaczęła się prawdziwa wyprawa. W planach było dojście do Larrasoany, ale po drodze okazało się, że jest tam właśnie święto miasta i albergi są już zajęte. Stąd przyszło mi iść „tylko” do Zubiri, 31 km. W pierwszej wsi Burguete w sklepiku ludzie robili zaopatrzenie, w barze jedli śniadanie. Można było podziwiać dom, w którym kiedyś mieszkał Ernest Hemingway. Na zdjęciu o poranku długi cień mojej postaci – idę na zachód, słońce świeci rano w plecy. Pierwszy strumyk, gdzie można było zmoczyć stopy, pierwsze piwo po drodze. Przy każdym sklepie, barze, międzynarodowe towarzystwo, wypoczywające, posilające się, leniwie rozmawiające ze sobą.

A na „moich” jakubowych znakach od czasu do czasu pojawiał się napis „amnistia”, pisany farbą, co pewnie oznacza żądanie polityczne, niepokój. W Zubiri trafiłem do sali gimnastycznej, otwartej okazjonalnie dla pielgrzymów, z zapleczem kuchennym i toaletowym. Ci, którzy byli pierwsi, mieli szczęście i przypadły im wypasione materace, ja spałem na mojej karimacie. Zauważyłem, że później przychodzący przynosili ze sklepów, czy śmietnika, kartony, by wymościć sobie posłanie.

Wieczór bardzo miły towarzysko, młodzi Hiszpanie przyrządzali we wspólnej kuchni posiłki z wiktuałów zakupionych w sklepie i... dwie niezależne ekipy proponowały mi kolację. To miło.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 06.06.2016 12:58
Ja jestem Drogą...

Po dobrej nocy nastał pielgrzymki dzień pierwszy, 4 września, czwartek. Zrobiłem okolicznościowe fotki, również spakowanego plecaka, i... w drogę, przez Pireneje. Ja, zaprawiony w corocznych łazęgach z kolegami z LO po polskich i słowackich górach, z napięciem wypatrywałem, co to będzie. I tak do końca to gór się nie doczekałem, bo na szczyty można było dojechać autem, czy quadem. Szedłem starym szlakiem, którym kiedyś poruszała się armia Napoleona. Pierwsze zdumienie religijne podczas tej pielgrzymki przyniosło mi spotkanie z krzyżem, pod którym był napis: „Ja jestem drogą”. Dotarło do mnie, że Jezusowi - Drodze trzeba zaufać. Drodze – życiu, a tutaj najzwyczajniej ścieżce.

W ciągu dnia uczyłem się Camino, odnajdywałem żółte strzałki, którymi oznakowany jest cały szlak, wypatrywałem charakterystycznych znaków muszelek św. Jakuba. Często widywałem usypane z kamieni kopczyki, gdzie ludzie składali fotografie, intencje spisywane na karteczkach, czasem informacje dla innych idących, wspomnienia zmarłych itp. Bardzo często widywałem... zniszczone, porzucone buty. Tego dnia spotkałem wysoko na szlaku śpiewającą Koreankę, grającą na gitarze. Jej tak podobała się przyroda, że musiała to wyrazić śpiewem. To było niesamowite. Mijałem stadka owiec pasące się na halach, krowy o jasnym umaszczeniu. Spotkałem Patryka z Kanady, który szedł ,,dla żony”, która marzyła o Camino, a która w ubiegłym roku zginęła w wypadku. Patryk szedł „z nią”.

Doszedłem do granicy z Hiszpanią, przy której była studnia z wodą. Ujęcia wody znajdowały się wzdłuż całej trasy. Tutaj było dość szczególnie, bo od wodopoju odpędziły nas... konie chodzące samopas, które przyszły się napić. Powoli wszedłem do krainy Navarra, kierując się do miejscowości Ronceveaux, pierwszej hiszpańskiej wioski, z olbrzymimi albergami. Po dotarciu tam w biurze wypełniłem statystyczną karteczkę z oznaczeniem, że idę w celu religijnym i dla zdrowia. Tak, tak... niosłem w plecaku całą masę intencji spisanych na kartce, właściwie wszystkich moich bliskich i tych dalszych też. Kilka intencji było wyjątkowych, ale nauczyłem się podczas marszu powtarzać moją wymyśloną litanię, która brzmiała: „Daj im, Panie, Twoje szczęście”.

Alberga w Ronceveaux jest szczególna przez swój ogrom, również przez to, że jest pierwsza na trasie. Wszyscy karnie zostawiają w jednym miejscu obuwie, tak by nie roznosiły się po sali przykre zapachy. O 22 gasło światło, a o 6 rano obudził nas cudowny dźwięk chorałów gregoriańskich. Najbardziej niecierpliwi szeleścili workami foliowymi już wcześniej, dlatego bezcenne na Camino okazały się zwykłe stopery do uszu.

Po zakwaterowaniu wieczorem udałem się do kościoła, gdzie pierwszy raz uczestniczyłem we Mszy św. dla pielgrzymów, ze specjalnym błogosławieństwem w kilku językach. A później pokazano nam kaplicę z miejscem, gdzie spoczywają szczątki hrabiego Rolanda (?) (tego od Pieśni o Rolandzie). Znalazłem drogowskaz mówiący, że do Santiago jest 790 km. Nie budziło to we mnie żadnego lęku, codziennie myślałem tylko o tym, co powinien przynieść najbliższy dzień. Plany konsekwentnie sprowadzałem tylko do następnego dnia. Udało mi się też nawiązywać kontakt poprzez Wi-Fi z domem i przyjaciółmi, zresztą wieczorami zasadniczo była taka możliwość stale (w albergach lub w barach). Opiekunowie naszej albergi w Ronceveaux, tzw. hostaleros, spali z nami w sali, byli bardzo uprzejmi. Tego dnia zrobiłem pierwsze 27 km.


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 03.06.2016 08:54
Zaczynam...

Moje prywatne Camino, 01.09.2014 - 02.10.2014

 

Gdy o tym myślę, coraz częściej mam wrażenie, że w pewnym sensie dokonałem cudu. Przeszedłem Szlak Jakubowy drogą francuską. Myśl o wyjściu dojrzewała we mnie powolutku. Kilka lat myślałem, nieśmiało mówiłem w domu i w pracy. Aż wreszcie usłyszałem wyraźne: „Idź!”. No i ruszyłem, niejako „zza biurka”, bez większego przygotowania, bez lęku, z nadzieją... Pierwszym zwycięstwem było samo wyjście z domu. Wcale nie chodziło o pokonanie całej trasy, na to miałem zbyt wiele pokory wobec Boga i życia, zakładałem, że będę szedł tak długo, jak dam radę.

Było mi dane dojść do końca!

A zaczęło się od jazdy ciężarówką - tirem sympatycznego Piotra, pracownika zaprzyjaźnionego transportowca, Tomka. Umówiwszy się najpierw, czekałem spokojnie na sygnał, kiedy będzie miał kurs w tamtą stronę Europy. Jednak kiedy zadzwonił telefon, że mam się stawić na stację BP w Pniewach, 1 września o 7.00, bardzo się zdenerwowałem. Pamiętam to uczucie, dla mnie rzadkie - i bałem się, i cieszyłem zarazem. Moja cudowna żona Agnieszka spakowała mnie zapobiegliwie, zawiozła na parking i... w drogę. Przez dwie doby poznawałem tajniki pracy zawodowego kierowcy. To bardzo ciężka, specyficzna praca. Byłem wdzięczny żonie Piotra, która dla dwóch osób zrobiła sałatki, pomyślała o naszym zaopatrzeniu. Piotr chętnie opowiadał mi o swojej pracy, życiu, doświadczeniach. Kiedy zorientował się co do moich zamiarów, zaczął traktować mnie jak kogoś ważnego, a swoją rolę, podrzucenie mnie na start Camino, wręcz jako misję. Niestety, nie mógł dowieźć mnie do samego końca (to jest początku), choćby dlatego, że tiry poruszają się wyłącznie po autostradach, a i dlatego, że swój rozładunek miał ok. 150 km od Sant Jean Pied de Port (SJPDP - to ostatnia przed granicą z Hiszpanią górska miejscowość we Francji, gdzie zwyczajowo rozpoczyna się Camino Francaise). Dlatego Piotr przesadził mnie na parkingu do ciężarówki prowadzonej przez Czecha Thomasa, który też z zainteresowaniem słuchał o moich planach. A ja puszczałem mu z telefonu pieśni Jaromira Nohavicy, które zabrałem z sobą. Thomas wysadził mnie na parkingu odległym o 3 km od stacji kolejowej Bayonne Labenne, z której po trzech godzinach oczekiwania miałem pociąg do SJPDP. Wylądowałem w tej miejscowości wieczorem 3 września. Za bardzo nie mogłem przyglądać się urokliwym miejscom, bo szedłem za strumieniem ludzi idących w głąb miasteczka. Niestety, ten tłumek topniał, znikał w uliczkach, a ja nie do końca wiedziałem, dokąd pójść. Trafiłem do biura obsługi pielgrzyma. Tam można było kupić tzw. Credencial (paszport pielgrzyma, w którym na każdym noclegu stempluje się znaczki albergi - schroniska) - dowód bycia w Drodze, uprawniający do zniżki na noclegu. Zaproponowano mi nocleg, który niestety przewyższał kwotowo trzy razy to, o czym czytałem w przewodniku w kraju. Nieco zdesperowany ruszyłem na szlak i dotarłem do wspaniałego pierwszego noclegu, domku nazywającego się „Kuki Napoleon”. Przemiły gospodarz doniósł przenośne łóżko, poczęstował winem. Wieczór spędziłem w międzynarodowym towarzystwie, z Niemcem, Anglikiem, Amerykaninem, Hiszpanami, Australijką. Już wtedy, po raz pierwszy otrzymałem „lekcję pokory”. Wydawało mi się, że ja dokonałem jakiegoś niesamowitego wyczynu, przejeżdżając przez Europę 2300 km. Okazało się szybko, że inni na przykład lecieli dobę samolotem z Antypodów. Drugie istotne spostrzeżenie już wtedy, to refleksja, że tam wszyscy pojawili się w tym samym celu - chcą dojść do Santiago de Compostella. I nieważne, czy są młodzi, czy starzy, chudzi, czy otłuszczeni. Pcha ich ta sama myśl. Droga...

 

 


Dodaj komentarz »

Paweł Łączkowski :: 02.06.2016 13:46
Nieśmiało dzisiaj.... :)

Z pewną dozą nieśmiałości zaczynam publikować moje wspomnienie z Camino, wrzesień 2014 r. Zachęciło mnie to, że Państwo zamieszczacie wpisy wypraw po latach, gdy Camino wybrzmi... Nieśmiało wklejam, bo obawiam się, czy ktoś zechce poczytać moje próby grafomańskie. Zaczynam od wpisu, który będzie kończył mój miniblog, na zachętę... To pigułka releksji po zakończeniu wspomnienia, następny wpis będzie już chronologiczny :)

Paweł

 

Na koniec ostatnia garść przemyśleń. Droga do SdC jest zupełnie inna od znanych nam w Polsce pielgrzymek. Tam idziesz sam. To głównie dlatego, że każdy ma nieco inne tempo marszu. Patryk z Kanady powiedział mi, że idąc wolno, męczy się bardziej, niż zasuwając swoim tempem. To zrozumiałe. Ja szedłem wolniej. Choć, jak twierdzi Agnieszka, szło mi przez lwią część Drogi „nadspodziewanie dobrze”, fizyczny i psychiczny kryzys nadszedł pod koniec, choć zmęczenie prawej nogi było zapewne skutkiem wysiłku całej wyprawy.

Polubiłem żółte strzałki. Malowali je bezimienni dla mnie ludzie. Te strzałki prowadziły do celu, przez analogię myślę, że inni ludzie często prowadzą nas do Jezusa.

Życie ludzkie składa się z wielu cudów, nieomal codziennie. Z tym, że zabiegani nawet ich nie dostrzegamy. Na Camino było inaczej. Stale spotykały mnie nadzwyczajne zdarzenia. Gdy byłem głodny - nadjechał samochód piekarni i mogłem kupić bagietkę. Gdy było mi źle, Hiszpan zaśpiewał Mazurka Dąbrowskiego. Gdy nie miałem noclegu, pojawił się Knut z Grenlandii. By dojść, dostałem kije. Na ostatniej prostej jak anioł opiekował się mną Jacek.... Dziękuję Bogu za wszystko, za wszystko, co mi dał, bym mógł dojść.

Jezus jest Drogą! Drodze trzeba zaufać!!

 

PS Kulałem po powrocie przez trzy miesiące :)


Dodaj komentarz »

Moja Droga

Autor: Paweł Łączkowski
Ostatni wpis: 06.09.2016 11:11
Odwiedziny: 34391 (od 02.06.2016)