08/2016
Moja Droga
« Starsze wpisy | Nowsze wpisy » |
Paweł Łączkowski :: 26.08.2016 13:11
za pięć dwunasta
Dzień dwudziesty ósmy, 1 października, środa, z Pedrouzo do Monte do Gozo, 20 km. Jeszcze trochę, powoli, do przodu. Lekko kuleję. Idę sam, o poranku. Widzę znak, że do Santiago tylko 12,3 km. Po chwili dochodzę do płotu lotniska. Ustaliłem, że nie będę szukał po Hiszpanii tirów mojego Tomka, a spróbuję jak człowiek cywilizowany wrócić do domu samolotem. To będzie taka nagroda za wysiłek całej Drogi. No, ale idę teraz do Monte do Gozo. Kupuję muszelki dla Bliskich w prezencie, spotykam kolejnego Polaka, Grzesia. Grześ szedł jeszcze bardziej spartańsko, niż ja. Sypiał na ławkach, kąpał się co drugi-trzeci dzień. Tak wypraktykował, podobno wystarczało. Z nim dochodzę do albergi - misji polskiej im. Jana Pawła II. W przewodniku przeczytałem, że jeśli ktoś chce wcześniej odetchnąć Ojczyzną, to powinien tam zajść. Ja chciałem, głównie po to, by kupić przez komputer bilet do kraju. Nie było to łatwe, bo plan podróży, jaki przesłał mi mailem syn kolegi, okazał się nieaktualny. Ale niezawodna wolontariuszka, Polka, pomogła mi przejść procedurę zakupu. I w pewnym momencie wiedziałem, że jutro wieczorem mam lot do Barcelony, a po siedmiu godzinach do Warszawy. Wykorzystałem obecność polskiego księdza, by się wyspowiadać. Z Grzesiem i Jackiem wypiliśmy wino, zjedliśmy co nieco. Obeszliśmy pomnik Pielgrzyma, trafiliśmy pod pomnik św. Jakuba, gdzie zrobiliśmy sobie sesję zdjęć. Z tamtego miejsca było widać wieże katedry w SdC, na wyciągnięcie ręki niejako jawił się cel podróży. Byliśmy na Mszy św. w malutkiej kaplicy, z księdzem o śniadej skórze grającym na gitarze. Było nas tylko kilkoro, jakby pierwotna wspólnota, czytaliśmy w swoich językach modlitwę powszechną. Potem jeszcze jedno wino, zabolała nas postawa księdza, który wcześniej mówił o miłości, a później nas traktował z wrogością, mimo że nic nie zrobiliśmy złego. Pożegnaliśmy się i do snu. Jutro św. Jakub!!!!!
Paweł Łączkowski :: 24.08.2016 12:08
Ech, te wycieczki...
Dzień dwudziesty siódmy, 30 września, wtorek, z Arzua do Pedrouzo (Arca do Pino), 25 km. O poranku miałem przygodę. Nie mogłem wyjść przez olbrzymią bramę garażową, a wiedziałem, że Jacek już jakoś ją sforsował. Po chwili refleksji znalazłem na ścianie włącznik, który uruchomił mechanizm podnoszenia bramy. Na trasie spotkałem moich Brazylijczyków. Maxymilious dała mi swój kostur z kompasem, a zabrała mojego wysłużonego „przyjaciela”. W ciągu dnia mijają mnie w podskokach wycieczki szkolne, dzieci, które idą tylko ostatni etap trasy. Ja człapię powoli. W barze robię zdjęcie typowych rzeczy, które mnie otaczały na posiłku: kawa, piwo, bagietka z salami i... krem do nóg. Wchodzę do lasu, gdzie po kilku metrach spotykam kobietę z zakrwawionym kolanem, po upadku na korzeniach. Ponieważ towarzyszka ją opatrywała, poszedłem dalej. Przed Pedroizo spotykam Jesusa (!) po kilku dniach. Bardzo się cieszę, niestety Jesus jest wykończony, odwodniony. Łapczywie pije wodę. Szedł teraz z młodą Hiszpanką. Po cichu powiedział, że ze mną było łatwiej niż z młodą dziewczyną. W alberdze przy opłacie wręczono mi mapę Santiago. Cały wieczór grała dyskretna muzyka. Z Jackiem idziemy na Mszę św. Koreańska rodzina poczęstowała nas kasztanami jadalnymi.
Paweł Łączkowski :: 23.08.2016 13:30
"To wcale nie jest tak blisko jak się wydaje" " Bądź wola Twoja... niczego nie oczekuję"
Dzień dwudziesty szósty, 29 września, poniedziałek, z Palas de Rei do Arzua, 38 km. Wymarsz skoro świt, a Jacek wstał i wyszedł godzinę wcześniej. Mijam konie w okólniku osiodłane, później idące na trasie. Widzę potężne drzewo z dojrzewającymi cytrynami. Na postoju zauważam, że mam już trzy czarne paznokcie na palcach u nóg. Wchodzę do Melide, moją uwagę zwraca pulperia, bar, gdzie podają pulpo - ośmiorniczki. Mijam z prawej strony zabytki staromiejskie, w myśl zasady, że nie zwiedzam, a pielgrzymuję. Za miastem na trzydziestym którymś kilometrowym drogowskazie do Santiago znajduję napis po polsku: „To wcale nie jest tak blisko, jak się wydaje”. Napis ten jest mi bardzo bliski, bo oddaje też mój nastrój. Im bliżej do celu, tym trudniej mi iść. Jakiś poranek temu, płacząc, musiałem „wyrzucić” z plecaka wszystkie moje intencje, z którymi szedłem. Uzmysłowiłem sobie, że moja pielgrzymka to nie jest żaden targ z Panem Bogiem, że mój trud nie może zamienić się w próbę jakiegoś „załatwiactwa”. Modliłem się wtedy słowami: „Bądź wola Twoja... Niczego nie oczekuję...” Wchodząc do Aruze, telefonuję do Jacka, który wychodzi mi naprzeciw. „Wszystkie albergi są po 10 euro, a ta jest najlepsza” - powiedział, bo zrobił wcześniej rozpoznanie. Jacek na tym etapie pielgrzymki jest moim dobrym duchem. Alberga, choć jeszcze niedokończona, spełniała wymogi niezłego hotelu. Widzimy wycieczki szkolne, uczniowie przyjechali autobusami i nocują z nami. Wspólnie z Jackiem jemy pizzę, degustujemy gaspacho (napój pomidorowo-ogórkowy, miejscowy specjał). Idziemy na Mszę św., nawet mimo nieznajomości hiszpańskiego zrozumiałem przesłanie mówiące, że pielgrzym powinien iść, modląc się, w milczeniu, w kontakcie z Bogiem. Zaś Hiszpanie, mieszkańcy powinni ugościć pielgrzyma, dać nocleg i jedzenie bez opłat. No tak... kiedyś pewnie i tak było, ale dziś, gdy po dwa tysiące osób dziennie przechodzi pod oknami... Trudno o serdeczne odruchy przy takim masowym zjawisku. Za to trzeba oddać, że Hiszpanie dostosowują się do Camino, oferując przechodniom dobre jedzenie, noclegi i transport plecaków.
Paweł Łączkowski :: 22.08.2016 13:09
Ośmiorniczki
Dzień dwudziesty piąty, 28 września, niedziela, z Gonzar do Palas de Rei, 21 km. Wyszedłem o świcie, w dobrym nastroju, noga mnie nie bolała. Na drugim postoju spotkałem Jacka i jakoś tak zaczęliśmy iść razem. Zdecydowaliśmy, że idziemy do Palas de Rei, bo dotrzemy tam bez większego trudu, i na 20.00 wybierzemy się na Mszę św. W związku z tym już o 12.30 mieliśmy labę, poszukaliśmy albergi, skosztowaliśmy ośmiorniczek (pulpa) tutejszej specjalności. Ugotowane kucharz kroił nożyczkami, podawane były z oliwą i pieczywem. W smaku trochę przypominały mi golonkę. W innym barze spotkałem Jean-Cloda, speca bioenergoterapeutę, klepaliśmy się po plecach, uśmiechaliśmy do siebie życzliwie. Po Mszy św. do łoża.
Paweł Łączkowski :: 19.08.2016 13:19
Dziś wyprzedziłem małą Francuzeczkę :)
Dzień dwudziesty czwarty, 27 września, sobota, z Ferreiros do Gonzar, 23 km. To jeden z najkrótszych dystansów podczas mojego Camino. I najwolniejszy, ze średnią 4,16 km/h. Ruszyłem ostrożnie, rozglądając się. Odkryłem wreszcie, jakie to czasem mijam tajemnicze instalacje, niby gołębniki, niby ule, z prześwitami do powietrza. Otóż Hiszpanie suszą w tym kolby kukurydzy na ziarno. Przed Portomarin przy drodze stała z koszyczkiem dziewczynka, ofiarowująca winogrona z winnicy pod okiem pracującej opodal mamy. Na mój gest, że nie mam drobnych pieniążków, kiwnęła główką, bym i tak się poczęstował. Po chwili wyłonił się olbrzymi most prowadzący nad rzeką Enbalse de Belesar do miasta Portomarin. Zaś samo wejście do miasta prowadziło po schodach. W prawo była starówka, gdzie skręciłem, zwiedziłem kościół i zjadłem coś na ławeczce. Później, za wskazaniem ręki św. Jakuba z pomnika, posłusznie wróciłem na szlak. Żegnając Portomarin słyszałem dźwięk kobzy, na której jakiś Hiszpan podobno codziennie tam grywa. Spotkałem rodzinkę Francuzów z małą dziewczynką. Oni szli od południa Europy do Santiago. Mała była bardzo dzielna, tuptała zawzięcie. Gdy była śpiąca, rodzice kładli ją do wózka, który zresztą nie miał już powietrza w kółkach. Mój przyjaciel z Polski zmartwił się moją formą, gdy przesłałem mu zdjęcie dziewczynki, z komentarzem, że tylko ją dzisiaj wyprzedziłem. No ale idę. I o 14.00, niewyobrażalnie wcześnie jak na mnie, kończę dzień. Wchodzę do prawie pustej albergi we wsi Gonzar. Odpoczywam, później jem, obfotografowuję zabudowania i królujące tam koty. Z pewną lubością zauważam wieczorem na drzwiach albergi kartkę „completo”.
Paweł Łączkowski :: 18.08.2016 10:20
Na resztkach paliwa... kamień 100 km, Francuzi
Dzień dwudziesty trzeci, 26 września, piątek, z Triacasteli do Ferreiros, 45 km. Rano ruszyłem pomyłkowo w kierunku Samos, zawróciłem po 1,5 km, bo nie chciałem iść asfaltami, a górską drogą, krótszą, choć bardziej wyczerpującą. Na podejściu obca Francuzka podarowała mi swój kij ze słowami „Mnie dwa niepotrzebne, a tobie drugi się przyda”. Widać moja sylwetka na trasie zaczynała coś mówić postronnym o znużeniu organizmu. W czasie drogi na leśnym paśniku dla pielgrzymów zdumiał mnie... automat do coca-coli. W polskich realiach zostałby natychmiast zdewastowany. Tu, przy rzece płynących ludzi, ktoś uznał, że warto go zainstalować. I był. Miałem niespodziewane, przesympatyczne spotkanie z Pablo, jedynym z „mojej” czwórki, który nie skończył w Leon, a idzie. Będzie w Santiago przede mną. Droga – widzę setki stóp na zakurzonej ścieżce, myślę o milionach ludzi, którzy przez wieki podążają tym szlakiem... W pewnym momencie stado bydła przecięło mi drogę, to też dziś rzadki widok, takie przepędzanie. Dotarłem do Sarri, gdzie znajomi już jedli obiad, a ja chciałem iść dalej. Na mój widok kilka osób wyszło z restauracji i biło mi brawa. Aż tak źle wyglądam?! :) Za Sarrią na ławeczce zjadłem coś i dalej w trasę. I wreszcie nagroda, kamień: 100 km do!! Dość uroczysta chwila, bo idąc od tego miejsca, można uzyskać compostellkę – okolicznościowy dokument o pokonaniu szlaku św. Jakuba. Wydają to w biurze pielgrzyma w SdC. Zrobiłem zdjęcia, jak się później okazało, ostatnie tego dnia. A dzień wcale się nie kończył. Ale ja zaczynałem mieć dość. Szedłem, jak mówi jeden z moich starych znajomych, „na resztkach paliwa”, apatyczny, wystraszony nieco, co będzie dalej. Zaplanowałem nocleg we wsi Ferreiros i szczęśliwie dla mnie było jeszcze trochę miejsc w alberdze. Ledwie doszedłem, w stylu jak niepełnosprawny na paraolimpiadzie. Spuchła mi prawa noga. Na szczęście w alberdze nocowało kilku zabawnych Francuzów, paczka przyjaciół. Jean-Clod, Jean-Paul i inni zajęli się mną. Któryś pokazał mi, jak powinienem od dawna ćwiczyć, rozciągać mięśnie, któryś chuchał i przykładał mi do nogi jakiś kamień. Uskuteczniał jakieś ćwiczenia bioenergoterapeutyczne. A przede wszystkim Francuzi zabrali mnie ze sobą na kolację do knajpki. Zrobiło mi się raźniej. Musiałem być tego wieczora w lekkim szoku, bo zauważyłem później, że oprócz „dzisiejszych” majtek, wyprałem też niepotrzebnie czysty komplet.
Paweł Łączkowski :: 17.08.2016 11:56
Helena
Dzień dwudziesty drugi, 25 września, czwartek, z El Cebreiro do Triacasteli, 26,5 km. Jakoś ciężko szedłem, jak zwykle samotnie. Robię przystanki, by podreperować nogi (krem vol taren). Mijam bałagan we wsiach, często szlak prowadzi tyłami zabudowań, w związku z tym obserwuję obrazki znane mi z Wielkopolski sprzed kilkudziesięciu lat, krowie łajno na drodze, rozrzucone maszyny rolnicze itd. itp. Triacastela to miła miejscowość, z ślicznym kościołem pod wezwaniem św. Jakuba. Mszę św. odprawiał ekscentryczny ksiądz, często zadający wiernym pytania, wtrącający do liturgii własne przemyślenia. Kościół chwilami trząsł się ze śmiechu. Alberga, po wczorajszej kuchennej biedzie, okazała się w pełni wyposażona, z kuchenką mikrofalową włącznie. Na marginesie, potrzeba spowodowała, że nauczyłem się gotować wodę na herbatę w mikrofali, czego wcześniej bym nie wymyślił. W pokoju nad piętrowym łóżkiem gniazdka do ładowarek telefonów – to naprawdę szczyty tego, czego pielgrzym oczekuje. No i sklep w tym samym budynku. Śpię, a najpierw gaworzę z Brazylijczykami. Jest też Jacek, śpi w innej alberdze. Spotykam Helenę z Przemyśla, która kilka lat zbierała pieniądze na Camino i zawzięcie teraz pielgrzymuje. Piszę o niej, bo ona nie zna żadnego, poza polskim, języka. Nie jest już najmłodsza. Ale daje radę!!
Komentarze (1): Pokaż/ukryj komentarze »
- Gośka :: 20.10.2018 19:31 Rany, to tak jakbyś pisał o mnie-też nie znam żadnego języka oprócz polskiego (trochę pamiętam rosyjski i znam parę podstawowych zwrotów po hiszpańsku), no i nie jestem już najmłodsza, a wręcz bardzo starsza. I dam radę jak Helena? Oj, ale mam teraz wątpliwości.