Camino de Santiago

Grzesiek i Jacek: Szczecin -- Santiago

02/2025
Grzesiek i Jacek: Szczecin -- Santiago

Grzegorz Szkibiel :: 13.02.2025 16:53
24 lipca 2024: Sansol -- Logrono

Tym razem wstajemy nieco później, bo o 5:00. Mimo to jest ciemno.

Zaraz po starcie przechodzimy przez uśpione, ciemne drugie miasto, bliźniacze dla Sansol. Szlak wiedzie jak zwykle po drodze pielgrzymiej. Jeszcze po ciemku idziemy w dół, a potem w górę. W miasteczku, jak zwykle mamy uliczki i zaułki. Widzę tylko szlak i noc.

W końcu decydujemy sie na śniadanie -- czekaliśmy, aż się zrobi widno no i znajdziemy jakieś coś, co może robić za stół. Znajdujemy wszystko przy jakiejs kaplicy. 

Dalej idziemy po takiej ścieżce wzdłóż szosy. Dochodzimy tak do następnej miejscowości i tu pijemy kawę. Przy okazji spotykamy kilku znajomych: Anglicy, ojciec z córką oraz dwóch Amerykanów z Idaho. 

Po kawie, praktycznie natychmiast, robi się upał. W sumie to nie pamiętam szczegółów drogi i nie zapisałem sobie z dużo. Wiadomo, że szliśmy po stepie i przekraczaliśmy jakieś autostrady.

Jak widać, zadbano tu o odpowiednie przejścia nad drogą. Pół godziny później wkraczamy do nowego okręgu.

Widać duże miasto w dolinie. Schodzimy stromo w dół. Ponownie mijamy kilku pielgrzymów.

Jeszcze przechodzimy aleja przez park nad rzeką. Następnie przecinamy rzekę Ebro - pierwszą dużą rzekę w Hiszpanii.

Końcówka w uliczce, zaraz za rzeką. Jesteśmy bardzo wcześnie. Po oporządzeniu idziemy jeszcze na miasto.


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 11.02.2025 12:41
23 lipca 2025: Estella Lizarra -- Sansol

Etap 92. Zbliżamy się do setnego dnia marszu, ale to jeszcze nie w tym roku.

Zaczynamy rekordowo w tym roku, kwadrans po czwartej. Nie lubię dyskusji w stylu "jak gorąco ma być", bo osobiście wolę, kiedy jest przyjemnie i chłodno, tak koło 20 stopni i według mnie tyle ma być. Poprzedniego dnia dyskusja była w stylu, że ma być 35 stopni, na co ja odpowiadałem właśnie, że nie, bio ma być 20 stopni. W końcu zakończyłem rozmowę stwierdzeniem, że wolę przyjść na metę o trzynastej niż o piętnastej. No i idziemy po ciemku.

Ruszamy ulicą, ale zaraz zaczyna sie droga w górę. Jest ciemno, chociaż księżyc świeci tak, że widac swój cień. Czasami posiłkuję się latarką z telefonu -- bardzo pożyteczny wynalazek. Jest chyba las. Drogi są tylko dla pieszych, bo nie ma wyraźnych kolein. Są one wydzielone, szutrowe, gliniane lub betonowe. Przy jakimś parkingu znajdujemy kamienny stół i tu jemy śniadanie.

Ruszamy pod górę, nastepnie idziemy w dół. Jeszcze jakaś miejscowość, a potem długo, długo nie ma nic. Tak pustynia, czy step i zabłąkana ciężarówka. Dużo pielgrzymów wędruje tędy.

Po jakichś sześciu kilometrach dochodzimy do małej oazy. Dokładnie, zaparkowany samochód w cieniu drzewek oliwnych. Kawa i jogurt za tyle samo: 1,50. Obok tablica, że do nastepnej miejscowości jest ponad 6 kilometrów.

I faktycznie, długo, długo nic nie było. Droga sie rozgałęziła, wzgórza przesłoniły widok, ale miejscowości, także cienia nie było.

Długo nic nie było...

Miasto Los Arcos wyłoniło się nagle i nie zapowiadało się na to, że jest to całkiem spore miasteczko z rynkiem, długimi zaułkami i kościołem, niestety zamkniętym. Pijemy kawę na rynku i spotykamy znajomych.

Miasteczko kończy się tak jak i zaczyna, czyli nagle. Potem znów mamy nic. No dobra, są pola, sady oliwne, czasem nawet winnice. 

Końcówka jest po szosie. Kolejne miasteczko jak z Carcassone...

Dochodzimy o 13:00, ale słońce i tak dało znać o sobie. Apteka okazuje się automatem, a zakupy w kiosku warzywnym skończyły się wpuszczeniem nas między szpargały, gdzie wybraliśmy to co chcemy. Na koniec dnia zafundowano nam przyzwoita kolację.


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 05.02.2025 18:23
22 lipca 2025: Uterga -- Estella Lizarra

Ruszamy po ciemku, ale już zaczyna być widno. Towarzyszy nam duży księżyc w pełni.

Jest chłodno. Dzisiaj, praktycznie przez cały dzień idziemy po trasach pielgrzymich, czyli mamy szutr, kamyki i czasami beton.

Chmur jest coraz mniej, aż w końcu całe niebo zostaje odsłonięte i słońce pozwala sobie na coraz to więcej.

O godzinie 8:00 wypijamy kawę w jakiejś miejscowości. Szlak wiedzie zawsze przez wmiejscowość. Być może z powodu takiego, że tam jest cień. Na pewno chłodniej jest w tych zaułkach. Od godziny dziesiątej, tylko w miejscowościach można cień znaleźć. W efekcie tylko tam odpoczywamy.

Kolejna miejscowość zwraca naszą uwagę już z daleka. Dokładnie, od momentu, kiedy sie wyłoniła.

Tak jest, taka gra planszowa z układaniem mapy: Carcassone. Dużo miasteczek w tych stronach jest tak jakby przyklejonych do wzgórza. To było pierwsze.

Idziemy mocno pod górę cienistymi zaułkami. Na górze miasteczko się kończy.

Tuż za miastem idziemy w dół. Samo miasto szybko znika z oczu. Na dole przechodzimy przez ruiny mostu i wspinamy sie do góry do autostrady.

Bezkresne przestrzenie można powiedzieć. Droga idzie do horyzontu i co dalej?

Południe godzinowo. Hiszpanie uparli się mieć taki sam czas jak Europa Środkowa, pomimo że są bardziej na zachód niż Londyn. Akurat mijamy akwedukt. 

Stepy są tu jak w Australii. Słońce daje porównywalnie. Zaraz za akweduktem był poczęstunek dla pielgrzymów -- ktoś wystawił wiadro z owocami. W Niemczech nad Mozelą częstowali nas winem. Tu mamy tylko winogrona. Dziękujemy i za to!

Upał. Minuty dłużą się niemiłosiernie. Miejscowość nazywa się Villatuerta i jest na dzisiaj przedostatnia. Można oblać się wodą, która błyskawicznie wysycha. Zafundowali nam jeszcze górkę z kościołem w gaju oliwnym. 

Zejście ze wzgórza nie było zacienione. Dopiero po wejściu do miejscowości złapaliśmy troszkę cienia.

Miejscowość jest piękna i jest zapewne atrakcją turystyczną regionu. Żeby zwiedzić niektóre zabytki trzeba też czasem nieźle się natrudzić. To w sumie podnosi ich atrakcyjność.

Nocujemy dziś w pensjonacie. Z właścicielem porozumiewamy się przez translatora w telefonie.


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 04.02.2025 13:06
21 lipca 2024: Huarte -- Uterga

Etap 90, 2552 km od Szczecina. Jesteśmy na przedmieściach Pampluny.

O 6:45 recepcja jeszcze śpi. Zgodnie z instrukcja zostawiamy klucze na ladzie i idziemy. Do przejścia jest kawałek po mieście. Podążamy więc uliczmi i uliczkami.

Kamienny most, ulice z muszlami, a obok pole i widok na góry. 

Pampluna zwana też Iruną sklada się z miasta-centrum umieszczonego za kamiennymi wałami oraz z wielu miejscowości, które to centrum otaczają. Widać kamienne mury już dawno, tylko są one przesłonięte przez domy i drzewa. Jeszcze na podejściu jest park. Coś, jakby błonia w Krakowie. Znowu przechodzimy po kamiennym moście przez rzekę, która pewnie kiedyś robiła za fosę.

Wspinamy sie na wały i wchodzimy w uliczki. Stare budynki poprzeplatane są z nowymi blokami. Jest niedziela i zgodnie z rozkładem mamy jeszcze ponad godzine do mszy. Zbyt wielu nabożeństw tu nie ma, pomimo mnogości świątyń. Katedra jest zamknięta na głucho. 

Ponieważ zwiedzanie katedry nie udało się, więc czekamy grzecznie na mszę przed kościołem Świętego Fermina. Dopiero na 15 minut przed mszą otwierają drzwi kościoła. Okazuje się, że jesteśmy tu najmłodsi...

I ponownie mamy ulice. Przechodzimy przez park i znowu wchodzimy w ulice. Tym razem jest już nie tak interesująco. No chyba, że kogoś interesuje współczesna architektura. Jeszcze popijamy kawę i powoli, wychodzimy z miasta.

Na drodze wylotowej, wyprzedza nas wielu pielgrzymów. Nagle słyszymy "Miło usłyszeć polską mowę". No i tak poznalismy Wojtka z Gdyni, którego zresztą mocno pozdrawiamy. Minęliśmy się jeszcze klika razy. Drogą wylotową mijamy kolejną miejscowość, tym razem z kościołem maltańskim położonym na wzgórzu.

Opuszczamy szosę -- trzeba powiedzieć, że cały czas był tu szeroki chodnik -- i zaczynamy podchodzić pod wzgórze z wiatrakami.

Faktycznie, ścieżką podążają tłumy pielgrzymów. W różnym wieku i różnie poubierani. Widać, że wielu idzie dla sportu. Muszelkę ma jednak każdy. No cóż, ja swoją zgubiłem prawdopodobnie w pociągu do Madrytu. W połowie wzgórza mijamy jeszcze jakąś miejscowość i wspinamy się dalej. Ścieżka nie jest zbyt stroma, ale za to konsekwentna.

Pod koniec ścieżka robi się już typowo górska. Daleka autostrada znika w tunelu.

Na wzgórzu jest monument poświęcony wojnie domowej 1936-39, a w zasadzie jej epizodowi związanym z jakąś zbrodnią wojsk Franco. Zejście jest znacznie stromsze, ale widać z niego dzisiejszy cel wędrówki.

Kamieni jest tu tak dużo, że starcza ich nawet na usypywanie kopców przy drodze.

W zasadzie, w miejscowości nie ma innej ulicy niż "Główna". Język baskijski nazywa ją mianem "Nagusia". 

W sumie, to nie czuje się jeszcze zbyt zmęczony, ale kończymy marsz tu.

 


Dodaj komentarz »

Grzegorz Szkibiel :: 03.02.2025 11:58
20 lipca 2024: Irugoienea -- Huarte

Awaria. Wieczorem rozwalił się telefon: spadł z krzesła i wyswietlacz oddzielił się od reszty. Zdarzało mu się dzwonić, ale nie można go było odebrać. W efekcie, Jacek nauczył się drogi na pamięć (może niepotrzebnie, bo szlak był dobrze oznakowany) i możliwie najwcześniej, ruszył szybko w kierunku Huarte. Jest sobota, więc nie wiadomo, jak te sklepy są czynne, a trzeba kupić nowy telefon. 

Jakoś tak wszyscy ponagleni wyjściem Jacka, momentalnie się pozbierali i poszli. W rezultacie, wszystkim tylko mówiłem Bye, Buen Camino, See you on route i spokojnie jadłem śniadanie. Chociaż głupio było, jak zostałem sam...

W końcu ruszyłem, nie śpiesząc się. Na początku przez miejscowość, minąłem po raz kolejny to wszystko, co mijałem wczoraj. Bo jakoś tak trzeba było wrócić. Potem szlak skręcił w górę po miedzy między płotami, czy też żywopłotami. Droga była kamienista i na wzgórzu skręciła wiodąc skrajem lasu. Dziwne, że wyszedłem ostatni, ale jeszcze kilku mnie po drodze wyprzedziło - zabłądzili? Czy ja coś przegapiłem? W końcu idę w dół po takich kamiennych schodach. Nie były one dostosowane do moich kroków.

Na dole ponownie przecinam szosę i boczną, w sensie dosłownym, dróżką podążam dalej. Jeszcze jest całkiem chłodno. Wybieram jednak opcję "po wodzie przez bród", niż skakanie po klockach. Wyprzedza mnie dwóch chłopców: Niemiec i Koreańczyk. Najpierw osobno, potem już szli razem. Mają inny rytm chodzenia. Określam to mianem "jak wozy wyścigowe", znaczy idą bardzo szybko, ale często odpoczywają. Jest ławka, to wykorzystuję ją na odpoczynek.

Okazuje się, że się pośpieszyłem, bo za kilkaset metrów jest wioska z ładną kawiarnią na wejściu. No cóż, spoglądam na mapę -- jest jeszcze kilka miejscowości, więc pewnie zaraz znajdę inną kawiarnię. Tak... Za miejscowością jest w dół.

Jak było w dół, to musi być też do góry. Całkiem uczciwie do góry. Jest dość ciepło, chociaż słońca nie ma. Dalej idę po leśnych, górskich drogach, pokonując różne przewyższenia. 

W pewnym momencie, ścieżka decyduje się na zakręt w dół, jeszcze przez chwilę po gruncie, ale zaraz odsłaniają się kamienie i takie odłupane skały, które ciągną się wzdłóż ścieżki. Skaczę z grzbietu na grzbiet i całkiem zgrabnie mi to idzie. Wyprzedzam jakąś wycieczkę i dochodzę na przełęcz, gdzie jest wyścig klarski. Tu, w końcu, wypijam kawę. 

Tu się zaczyna prawdziwe zejście. Nie jest tak stromo jak w pirenejach, ale te wystające łupki działają stresująco. Wyszło słońce i zaczął się prawdziwy upał. Dalej, już do końca idę doliną wzdłuż rzeczki lub jej dopływów.

Jak to w dolinie, droga generalnie nie idzie po płaskim, tylko ma dużo różnorakich przewyższeń. Dodatkowo, po jednej stronie rzeczki jest skarpa, a przy niej szosa i to pewnie krajowa. Po drugiej stronie, natomiast, wybudowali bardzo rozległą fabrykę i ogrodzono ją tak, że trzeba czasem nieźle się wspinać, żeby ominąć pewne detale, których nie należy zapewne  podziwiać.

Ścieżka skręca do płotu, ale nie przecina go, tylko prowadzi pomiędzy płotem i szosą. Sztywne pędy są znacznie wyższe ode mnie i skutecznie zajmują szlak.  W końcu korzystam z wydeptanej dróżki i wchodzę na szosę. Szlak, zresztą kilkanaście metrów dalej robi to samo...

Znowu jest jakaś miejscowość, ale korzystam z dużego poddasza, żeby sobie troszkę posiedzieć. Przy okazji mogę uzupełnić wodę.

Słońce daje niemiłosiernie. Trochę ochłody dają, natomiast, tunele z zieleni oraz bliskość rzeczki. Często jednak trzeba wychodzić na asfalt, który dodatkowo potęguje gorąco.

Mijam betonową budowlę przylepioną do ściany skalnej. Taki jakby bunkier. Kościół w następnej miejscowości. Ludzie się kąpią w rzece lub opalają. Słychać smiech i pluskanie. A ja lezę.

Jeszcze ścieżka po stromiźnie i już schodzę na beton nad rzeką. I tym betonem idę już praktycznie do końca.

No dobra, zafundowali jeszcze kawałek szosy z dużą liczbą ostrzeżeń przed pielgrzymami -- pewnie dla kierowców. Widać, że dochodzę do dużego miasta.

Ostatnim akcentem było rondo obstawione przez policję. Może to i bezpieczniej, ale trzeba iść dodatkowo do pasów, bo głupio inaczej...


Dodaj komentarz »