10/2024
Grzesiek i Jacek: Szczecin -- Santiago
« Starsze wpisy | Nowsze wpisy » |
Grzegorz Szkibiel :: 31.10.2024 14:54
16 lipca 2024: d'Hopital de Orion -- St. Palais
Etap 85, zbliżamy się do Pirenejów.
Śniadanie jest przygotowane na 6:00. O 6:30 już jesteśmy w drodze. Szybko dochodzimy do skrótu, którym wszyscy chodzą -- my woleliśmy przedzierać sie przez krzaki. Teraz szosą w dół, a za chwilę pod górę.
Z szosy skręcamy w taką dróżkę, co się wydaje dojazdem do domu na górce, ale mijamy dom i po trawie idziemy dalej pod górkę. Na górze przecinamy szosę i po takim trawo-błocie idziemy w dół.
Dróżka, a właściwie ścieżka, robi się coraz węższa. Kamienne muszelki działają jednak pokrzepiająco. Znów pod górę i znów w dół. Decydujemy się odmówić różaniec, jak tylko teren wydaje się choć troszkę równiejszy. Jednak idziemy w dół, a ostatnia tajemnica jest pod górkę. A jest to długie i całkiem ostre podejście.
Na szczycie mamy kolejny widok na Pireneje. Góry robią się już całkiem wyraźne. Jeszcze raz idziemy w dół i pod górę, ale tym razem jest to już spokojne podejście.
Konsekwentnie idziemy w dół do rzeki, która gdzieś tam się wije. Doliną tejże rzeczki zbliżamy się do jakiejś malowniczej miejscowości.
Miejscowości, zwłaszcza te malownicze, mają to do siebie, że robi się tam dużo zdjęć, a słowny opis jest raczej trudny. Przeszliśmy obok plaży i nawet zastanawialiśmy się, czy tak nie przysiąść na chwilkę. Decydujemy się jednak wejść do miejscowości, bo tam "na pewno znajdziemy coś lepszego". Najpierw pokonujem długie schody -- ponad 100 stopni. Kościoła z zewnątrz nie daje się sfotografować, bo nie ma miejsca: wzgórze jest szczelnie zabudowane.
Znalazła się kafejka. Troszkę posiedzielismy i ruszyliśmy uliczkami w dół.
Wyjście z miasta nie jest już ciekawe. No, chyba, że ktoś lubi nagrzane szosy pełne samochodów... Dodatkowo, przegapiamy zejście i robimy rundę honorową.
Zmierzamy prosta droga do mety. Teraz Pireneje widać już nie tylko ze wzgórz, ale i ze zwykłych dróg na równinach. Cały czas coś się majaczy na horyzoncie, chociaż, chmury łatwo z górami pomylić.
Najpierw jest szosa, a potem nasyp kolejowy przerobiony na ścieżkę pieszo-rowerową. Żwawo idziemy do celu. Na końcu jeszcze przechodzimy koło jakichś magazynów, dawniej, pewnie, była tu stacja. W końcu trafiamy do sklepu, a po zakupach już prosto idziemy do schroniska.
Dużo ludzi chce tu nocować. W zasadzie pierwszy raz widzimy aż taki tłum na noclegu. Natomiast prysznic zasługuje na anty-nobla -- trzeba zobaczyć.
Grzegorz Szkibiel :: 27.10.2024 17:52
15 lipca 2024: Sousles -- L'Hopital de Orion
Zaczynamy etap 84, 2394 km od Szczecina.
Spaliśmy długo, ale i tak pierwsi wstaliśmy i nikt nas nie żegnał. Jak widać wyszliśmy jak już było widno i ruszylismy asfaltem.
Szosą szliśmy dość długo. Droga prowadziła nas w dół i w górę.
Asfalt robi się coraz to gorszy, aż w końcu spadamy ostro w dół po tym, co zostało z asfaltu, czyli po szutrze. Kończy się to na szosie, którą wkraczamy do pierwszej miejscowości. Tu odpoczywamy na ławce, ale najpierw podziwiamy budynki postawione przesadnie blisko siebie.
Mijamy rzekę, czy też takie rozlewisko i idziemy wzdłóż murka, który zbudowano tuż koło szosy. Nie ma nawet miejsca na chodnik. Dalej idziemy dość ruchliwą szosą do ronda i tak, jakbyśmy mieli wracać. Przynajmniej drogowskazy tak pokazują. No cóż, mieliśmy zaraz skręcić, aby ominąć część ruchliwej szosy, ale poszliśmy nieco dalej i wróciliśmy do naszego skrętu, który wcześniej przegapiliśmy. Asfalt robi się wąski i coraz to gorszy, a do tego pod górkę. Skręcamy w szosę, do której doszliśmy i kontynuujemy marsz pod górę. Wychodzimy na wzgórze i tu po raz pierwszy dostrzegamy Pireneje.
Odtąd, na każdy wzgórzu, a nawet nie tylko na wzgórzu będziemy widzieć te góry coraz bardziej wyraziście. Odpoczywamy koło cmentarza, bo tam jest zwykle jakaś ławka. Ruszamy szosą, która przechodzi w szutr, a potem znowu w asfalt. Zaczyna padać, a my dochodzimy do miasta Orthez.
Przeczekujemy deszcz, przez co jeszcze bardziej wypadamy z rozkładu. Ale jemy kurczak z frytkami pod daszkiem. Potem jeszcze odwiedzamy centrum informacji, gdzie sympatyczna pani zaklepuje nam kolejny nocleg.
Miasteczko jest typowe, z wąskimi uliczkami, które, jak zwykle zastawione są parkującymi samochodami. Wychodzimy pod górę i konsekwentnie wspinamy się do autostrady.
Za autostradą idziemy w dół i dalej pod górkę. Mijamy jakieś koparki i wywrotki. Dochodzimy do kościoła Św. Jakuba. Odpoczywamy pod drzewem, bo ławki nie ma.
Obkrążamy kościół i widzimy go ponownie w dole za dużym polem kukurydzy. Idziemy mocno pod górę i mijamy jeszcze jedną koparkę. Ciężarówka, natomiast mija nas jeszcze dwa razy. Skręcamy w pole kukurydzy i tym polem idziemy ostro w górę. W końcu wychodzimy na szosę.
Po szosie idziemy najpierw po równym, a potem spadamy w coraz to mocniejszy dół. W oddali widać jakieś domy na wzgórzach -- pewnie tam dziś zmierzamy.
W dole mamy na rozdrożu figurę pielgrzyma. Ciekawe, podobny posąg stoi u stóp Łysej Góry. Podobno się porusza i gdy zajdzie na Święty Krzyż, to będzie koniec Świata. Być może tutaj tez jest podobna legenda związana z tym pielgrzymem.
Na przeciw pielgrzyma jest kościółek. Jest otwarty, więc go oglądamy. Modlitwa okaże się bardzo przydatna, zważywszy na to, co nas czeka...
Szosa idzie ładnie pod górę, ale my skręcamy w ścieżkę, która ma nas zaprowadzić prosto do celu. Tymczasem droga, czy też ścieżka, szybko się kończy.
Idziemy, a właściwie wspinamy się pod górę, a w zasadzie pod skarpę. Idziemy po pokrzywach i błocie, a także po ostrych jakichś krzakach. Podobno należało przeczytać książkę "Mniam Mniam Dodo", a wówczas nie próbowalibyśmy tędy iść...
Ale poszliśmy. Na górze las z zasiekami kolczastymi się skończył, ale jeszcze trzeba było sforsować drut z prądem. Potem jeszcze raz prąd, okropne błoto, pokrzywy i jeszcze raz drut z prądem. W końcu wyszliśmy na jako taką drogę, a na nocleg było już całkiem blisko. Gospodyni zna tylko francuski, ale jakoś dogadujemy się co do przepierki i mycia butów. No i co do tego, którędy należało przyjść -- ciekawe, tę drogę odrzuciliśmy, jako niepewną...
Grzegorz Szkibiel :: 14.10.2024 19:38
14 lipca 2024: St. Severs -- Sousles
Wychodzimy w totalnych ciemnościach i idziemy ciemnymi uliczkami, które przechodzą w tak samo ciemną szosę. W oddali widać świt.
Skręcamy w lewo na polną drogę, a potem przed wieżą ciśnień jeszcze raz w lewo. Nawierzcnia jest szutrowa, ale całkiem spora trawa na tym urosła i coś czepia się nóg i się lepi. W każdym razie nie można tego strącić.
Idziemy troszkę po asfalcie, a potem znów po trawie, ale tym razem już jest ona skoszona. Kontynuujemy wzdłóż nasypu kolejowego z ładnym, kamiennym mostem. Dochodzimy do miejscowości z kościołem i tu odpoczywamy.
Dalej idziemy po asfalcie.Mijamy kamienne wiadukty oraz krzyże z betonu stylizowanego na bale drzewne.
Kolejny kościół pozwala nam odpocząć, a woda przed kościołem pozwala umyc nogi z tego czegoś lepiącego się, co było rano na nieskoszonej trawie.
Dalej idziemy szosą i dochodzimy do Hagetmau.
Kontynuujemy marsz ulicami i uliczkami malowniczego miasteczka. Okazały kościół jest zamknięty. Znajdujemy piekarnię i odpoczywamy popijając kawę.
Wyjście z miasteczka nie jest przyjemne. Idziemy w pełnym upale do góry. Potem szosa prowadzi faliście, to znaczy raz do góry, raz w dół. Cienia za dużo nie ma.
Mijamy piękne posągi, ale uwagę zwracają powtarzające się odwrócone tablice z nazwami miejscowości.
Mijamy kolejna miejscowość i łapiemy psie towarzystwo. Piesio szedł koło nas: raz z przodu, raz z tyłu, a czasami znikał w lesie i wracał. Zastanawialiśmy się, czy jesteśmy tu rzadkością, czy też piesek lubi długie wędrówki. Droga poszła ostro w potężny dół.
W samym dole, nad strumykiem decydujemy się na odpoczynek z posiłkiem z ramenem. Kamienne muszelki zachęcają do postoju.
Po posiłku idzie się całkiem żwawo. Zasuwamy pod górę, całkiem ostro, mijamy wieżę ciśnień i kościół. Kierowcy trąbią na nas i machają rękami. No nic, trzeba nieco odbić na nocleg. Dziś śpimy bez towarzystwa.
Grzegorz Szkibiel :: 06.10.2024 11:02
13 lipca 2024: Mont de Marsant -- St. Severs
Podczas wieczornego spaceru, nie dało się niezauważyć, że na ulicach postawiono barierki -- tak, jakby miał tedy jechać Tour de France. Ciekawe, że rano ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że barierek nie ma... Wszystkie ulice są przejezdne i przechodnie.
Wystartowaliśmy o siódmej i poszliśmy wzdłóż ulic i uliczek Mont de Marsant. Po wyjściu z miasta, dość długo podążaliśmy wzdłóż szosy.
W końcu skręcamy w bok, w taką dróżkę asfaltową, która stopniowo przechodzi w kamienie. Na początku przechodzimy pod mostkiem i ruszamy w górę przez las, który zresztą szybko ustępuje miejsca polom.
Droga staje się stopniowo taką typowo leśną w tych stronach. Odpoczywamy na pierwszej napotkanej ławce -- ławki w tych stronach nie są częstym zjawiskiem. Ta, dodatkowo jeszcze była pod drzewem w przyjemnym cieniu.
Szeroka, leśna droga prowadzi nas przez dłuższy czas. W związku z tym mamy czas na różaniec. W rytmie pielgrzymkowym, jest to etap 82, więc czas na część drugą: Światła. Robimy klin w prawo, a następnie w lewo -- drogi się nie zgrały, skrót może jest, ale zarośnięty. Kamienie przechodzą stopniowo w asfalt i wkraczamy do miejscowości z ładnym, górójącym kościołem. Okazuje się, że jest tu też pieczątka, co znów, nie jest takie oczywiste w tych stronach.
Drugi kościół, może nie jest już taki okazały, ale ma tę taką ścianę z dzwonami znaną z filmów historycznych. Niestety, nie ma w nim Najświętszego Sakramentu.
Podążamy dalej drogami i dróżkami. W pewnym momencie, nasz szlak (muszelki) skręca w pole, bez drogi, na przełąj. Idziemy prosto, wzdłóż expresówki. Straszą nas napisy privee. i znaki, że droga jest bez przejazdu. Być może chodzi o te domy, które mijamy, co mają olbrzymie okna na przestrzał.
Wchodzimy na taki wał, który robi też za nasyp i po stalowym moście, a następnie dalej wzdłóż rzeki dochodzimy do drogi wylotowej. z miasta St. Severs. Jesteśmy już blisko celu. Odbijamy w prawo do Netto i na pizzę. Dziwne, że powrót z tego "odbicia" wydaje się jakby krótszy...
Tablice obwieszczają koniec wędrówki na dziś, ale jeszcze czeka nas całkiem uczciwe przewyższenie. Prosto z niego wychodzimy na ulice i do rynku.
Przyszliśmy za wcześnie. Trzeba czekać jeszcze godzinę na otwarcie Office de Tourism. Okazuje się, że śpimy w tym samym składzie, co poprzednio.
Grzegorz Szkibiel :: 06.10.2024 10:06
12 lipca 2024: Mont de Marsant (prolog)
W tym roku decydujemy się dolecieć samolotem. Skracamy przez to przybycie na start praktycznie o cały dzień. Podobnie sprawy stoją z powrotem. Mamy już zakupione bilety z Madrytu.
Jedziamy autobusem do Berlina, a potem tym właśnie samolotem do Bordeaux. Tramwajem przemieszczamy się na dworzec, zaliczając po drodze Decathlona, ponieważ pewne rzeczy nie przejdą w samolocie... Z dworca jedziemy już znaną nam koleją do Mont de Marsant.
Po wyjściu z dworca oglądamy widzianą już rok temu arenę do walki byków, a potem przemierzamy uliczki w drodze do schroniska. Na noclegu mamy towarzystwo: dwóch Niemców i Francuzkę. Jeszcze pospacerujemy sobie po miasteczku, a potem kolacja, rozmowy i sen.